O godzinie 14:37 dyspozytor w
regionalnym centrum powiadamiania ratunkowego odebrał telefon od zdenerwowanego
mężczyzny. Informował on o wypadku mającym miejsce na przejeździe kolejowym we
wsi oddalonej od miasta o 16 kilometrów. Z niewyjaśnionych powodów pociąg
osobowy uderzył w autobus PKS. Mężczyzna dokładnie określił miejsce wypadku,
nie potrafił jednak powiedzieć nic więcej.
Dyspozytor niezwłocznie wysłał
na miejsce wypadku specjalistyczny zespół ratownictwa medycznego z miejscowej stacji
i kolejne trzy zespoły z okolicznych miasteczek – dwa podstawowe i jeden specjalistyczny.
Równocześnie powiadomiono miejscową OSP, której zastęp szybko udał się na
miejsce akcji. Jednocześnie z miasta ruszyły trzy zastępy Państwowej Straży Pożarnej,
w tym jeden ratownictwa technicznego.
Gdy pierwsza karetka
dojeżdżała na miejsce wypadku oczom ratowników ukazał się dramatyczny obraz. Niemal
przecięty na pół autobus marki Autosan leżał w rowie przy nasypie kolejowym. 50
metrów dalej zatrzymał się skład pociągu. Wokół wałęsali się zdezorientowani ludzie,
wszędzie walały się bagaże. Po dojeździe okazało się, że strażacy z OSP
przystąpili już do działań ratunkowych. Dowódca zastępu powiadomił lekarza z
karetki, że ze wstępnych ustaleń wynika, iż w autobusie zostało zakleszczonych
dwóch pasażerów, a kilku zostało wyrzuconych z pojazdu i leży przy torach.
Części udało się opuścić pojazd o własnych siłach.
Lekarz natychmiast zdał sobie
sprawę, że to z czym mają do czynienia jest wypadkiem masowym, tj. takim, w którym
liczba poszkodowanych przewyższa możliwości służb na danym terenie. Przystąpił
więc szybko do koordynacji działań medycznych: oszacował liczbę rannych i ich
stan kliniczny, określił rodzaj ewentualnych zagrożeń oraz mniej więcej określił
potrzeby w zakresie dodatkowej pomocy. Wszystko to przekazał dyspozytorowi
żądając jednocześnie wsparcia ze strony lotniczego pogotowia ratunkowego. O
zdarzeniu powiadomiony został wojewódzki koordynator ratownictwa medycznego,
który wszczął procedury przewidziane na taką sytuację. Powiadomił o zdarzeniu
okoliczne szpitale, przede wszystkim szpital powiatowy dysponujący szpitalnym
oddziałem ratunkowym oraz regionalne centrum urazowe, uprzedzając je o konieczności
przygotowania się na przyjęcie wielu poszkodowanych.
Tymczasem na miejscu
katastrofy zespół pierwszej karetki przystąpił do segregacji rannych (triażu) zgodnie
z systemem START. Na tym etapie działań segregacja medyczna jest kluczowym
elementem medycznych działań ratunkowych. Przede wszystkim należy określić
priorytety leczenia – skoro na miejscu katastrofy mamy zbyt mało sił i środków
aby pomóc wszystkim, musimy wyselekcjonować tych rannych, którzy pomocy
potrzebują najbardziej, jednocześnie nie zawracając sobie głowy tymi, dla których
ratunku najpewniej już nie ma, a także tymi, którzy na razie poradzą sobie bez
naszego wsparcia. Chodzi o to, by uratować jak największą liczbę ofiar
możliwych do uratowania. To jeden z dogmatów medycyny katastrof.
Po 15 minutach w rejonie
działań zaczęły pojawiać się kolejne zespoły ratownictwa medycznego oraz wozy
Państwowej Straży Pożarnej. Najwyższy rangą oficer PSP przybyły na miejsce
katastrofy przejął dowodzenie nad całością działań. Zadysponował m.in. pojazd
kwatermistrzowski przewożący namioty umożliwiające rozwinięcie polowego punktu
medycznego.
Koordynator ratownictwa
medycznego zwolnił lekarza pierwszej karetki z funkcji koordynatora medycznych działań
ratunkowych na miejscu zdarzenia. Obowiązek ten przejął lekarz kolejnego
zespołu.
Tymczasem pierwszy zespół zajął
się najciężej poszkodowaną – 24 letnią nieprzytomną kobietą, ze zmiażdżoną nogą
i objawami wstrząsu. Po zabezpieczeniu podstawowych czynności życiowych
pacjentki karetka udała się do najbliższego szpitala dysponującego oddziałem
chirurgii, ortopedii oraz anestezjologii i intensywnej terapii. Był nim szpital
powiatowy. Na SORze czekał na nich zespół urazowy, w skład którego wchodził chirurg,
anestezjolog, ortopeda i radiolog z USG w ręku. Na SORze nie było innych pacjentów. Na sygnał o pobliskiej katastrofie zostały uruchomione odpowiednie procedury i pacjentów zawczasu przekazano na oddziały szpitalne. Na SORze
pojawili się natomiast dodatkowi lekarze, przede wszystkim „zabiegowcy” i
anestezjolodzy. Stworzono trzy zespoły
urazowe, a nad całością akcji szpitalnej czuwał dyżurny lekarz ratunkowy. W
momencie gdy pacjentka jechała na blok operacyjny na podjeździe SORu zjawiły
się kolejne karetki…
Wszystko zmyśliłem. Przyznaję
się. Chciałem jedynie pokazać jak z grubsza powinna wyglądać medyczna akcja
ratunkowa w przypadku wypadku masowego. Jej powodzenie zależy od wielu czynników;
zarówno wyszkolenia i zaangażowania poszczególnych ratowników, jak i (albo
przede wszystkim) od sprawnego zarządzania działaniami. Akcja ratunkowa w podobnych
do opisanych wyżej warunkach jest niezwykle skomplikowana. Wymaga koordynacji
na wielu poziomach. Tu nie ma miejsca na improwizację – trzeba działać według wypracowanych
i wyćwiczonych wcześniej schematów. Na wypadek zdarzeń masowych swoje procedury
powinny posiadać służby ratunkowe (pogotowie, straż) i szpitale. Jeśli chodzi o te ostatnie, to udowodniono na przykład, że na sprawność działań i, co się z tym
wiąże, przeżycie rannych, większy wpływ ma zgranie zespołu medycznego niż
kwalifikacje poszczególnych jego członków.
Jedną z takich procedur jest
segregacja rannych. W naszym kraju powszechnie wykorzystywany do tego celu jest
system segregacyjny START. Zakłada on podział ofiar w zależności od ich stanu
na cztery kategorie oznaczane kolorami: czerwonym, żółtym, zielonym i czarnym.
W segregacji pomaga prosty algorytm. Z założenia wszystkie ofiary, które są w
stanie chodzić oznacza się kolorem zielonym – one mogą poczekać na ewakuację.
Nieoddychających pacjentów na tym etapie uznaje się za martwych i przypisuje się
im kolor czarny. Poszkodowani, którym musimy poświęcić najwięcej uwagi, szybko
leczyć i ewakuować do szpitala w pierwszej kolejności, to pacjenci, których
życie jest bezpośrednio zagrożone – „czerwoni” – oddychający nieprzytomni, bądź
przytomni bez wyczuwalnego tętna lub z tahypnoe powyżej 30 oddechów na minutę.
Resztę oznacza się kolorem żółtym i ewakuuje w drugiej kolejności.
Ktoś zada pytanie: co jeśli stan pacjenta ulegnie pogorszeniu? To nie jest tak, że raz przeprowadzona segregacja jest tą ostatnią. Wraz z rozwojem akcji, ewakuacją najciężej rannych i przejściem do tak zwanej fazy konsolidacji działań przeprowadza się kolejną segregację. A później kolejną i kolejną... Aż do ewakuacji wszystkich pacjentów.
Ktoś zada pytanie: co jeśli stan pacjenta ulegnie pogorszeniu? To nie jest tak, że raz przeprowadzona segregacja jest tą ostatnią. Wraz z rozwojem akcji, ewakuacją najciężej rannych i przejściem do tak zwanej fazy konsolidacji działań przeprowadza się kolejną segregację. A później kolejną i kolejną... Aż do ewakuacji wszystkich pacjentów.
Jeden z bardziej popularnych na świecie algorytmów segregacyjnych wykorzystywanych przez służby ratunkowe - system START. |
Zanim powstała nauka dziś
nazywana medycyną katastrof od dawna funkcjonowała medycyna wojenna. I to
właśnie jej zawdzięczamy rozwój systemów ewakuacyjnych. No, bo patrzcie –
działania wojskowej służby zdrowia podczas XIX- i XX-wiecznych bitew miały
właśnie charakter pracy w warunkach zdarzenia masowego. Ogromna liczba rannych,
w różnym stanie klinicznym, często bardzo ciężkim, przekraczała możliwości
szpitali w zakresie jednoczasowego ich leczenia. Wymagało to od służby zdrowia wdrożenia
odpowiedniej organizacji i systemu ewakuacji. W pewnym
momencie pojawiło się pytanie: których rannych najpierw ewakuować, gdzie i czym
ich ewakuować, gdzie ich leczyć i w końcu gdzie rozmieścić punkty opatrunkowe? W
tym kontekście nie sposób nie wspomnieć o pionierach – napoleońskim chirurgu
Dominique Larrey’u, który wprowadził na pole bitwy ambulanse – a przede
wszystkim carskim lekarzu, pionierze segregacji medycznej z okresu wojny
krymskiej, Nikołaju Pirogowie. W materii ewakuacji i segregacji medycznej duży
postęp nastąpił podczas I i II wojny światowej. A potem przyszła rewolucja
wojny koreańskiej związana z wprowadzeniem na masową skalę śmigłowców
sanitarnych.
Widzimy więc, że to, z czego
korzysta medycyna cywilna ma swoje źródła w historii jej wojskowego odpowiednika.
Wojenni medycy mają jednak jedną przewagę nad swoimi cywilnymi kolegami. Oni na
samym początku zakładają, że będzie dużo rannych i wiedzą mniej więcej gdzie
toczyć się będą walki (tak w uproszczeniu). Stąd te punkty opatrunkowe i szpitale rozwijane na różnych poziomach ewakuacji.
Zresztą wojskowe służby medyczne bardzo wiele czasu poświęcają na ćwiczenia związane z ewakuacją medyczną. Tymczasem w cywilnym świecie ćwiczenia na wypadek katastrof przeprowadza się od święta (przynajmniej w naszym kraju), a wypadek masowy niemal zawsze jest zaskoczeniem. No
bo jak tu przewidzieć, że samolot spadnie i to akurat tutaj, że pociąg się wykolei
akurat w tym momencie, albo że dojdzie do katastrofy budowlanej? Takie rzeczy
nie zdarzają się codziennie. I nawet jeśli wszystkie procedury są przećwiczone
i „wszystko zagra”, to i tak na początku panuje chaos (zresztą pierwsza faza
działań ratowniczych określana jest fazą chaosu), a służby „muszą rozwinąć swoje działanie”.
Nie byłbym sobą gdybym przy tej okazji nie napisał
czegoś o tym, co najbardziej mnie interesuje, czyli służbie zdrowia Polskich Sił
Zbrojnych na Zachodzie. Kwestie ewakuacji w PSZ regulowała instrukcja „RAMC
Training Pamphlet No.2 1943”. W wielkim skrócie wyglądało to tak: po nałożeniu
opatrunku sanitariusze transportowali rannego do batalionowego punktu opatrunkowego
organizowanego przez lekarza batalionu. BPO było
pierwszym miejscem gdzie ranni otrzymywali pomoc lekarską, zresztą bardzo
podstawową i ograniczoną do unieruchomienia złamań, opatrzenia ran, podania
morfiny i surowicy przeciwtężcowej, wystawienia karty ewakuacyjnej i
przygotowania do dalszego transportu. Stąd
trafiali do wysuniętego punktu opatrunkowego rozwijanego przez kompanię
sanitarną dywizji. I to właśnie tutaj dokonywano segregacji medycznej. Instrukcja
podawała, że rannych należy podzielić na trzy grupy. Dość pobieżnie wskazywała jacy
pacjenci mają być do nich kwalifikowani oraz określała kierunki i priorytet ich
ewakuacji w zależności od stanu klinicznego. Nie
wypracowano natomiast prostego algorytmu segregacyjnego, stąd prawidłowe
przeprowadzenie triażu wymagało dużego doświadczenia i musiało być oparte na stosunkowo
dokładnym badaniu lekarskim.
Segregacja rannych przeprowadzana na wysuniętym punkcie
opatrunkowym dywizji wg. „Royal
Army Medical Corps Training Pamphlet No.2 1943”.
|
Nie przenoś katastrofy do
szpitala. Tak brzmi jedna z zasad postępowania w przypadku zdarzenia masowego. W
jej myśl pacjenci powinni trafiać do różnych szpitali by uniknąć zakorkowania
jednego z nich. Niemniej każdy z okolicznych szpitali powinien być gotowy na przyjęcie większej niż normalnie
liczby poszkodowanych. Karetki i śmigłowce sanitarne winny zabierać rannych po
uprzednim dokonaniu triażu i wytypowaniu tych, którzy wymagają najpilniejszej pomocy. W szpitalach muszą być wyznaczone strefy przyjęcia
i ponownej segregacji, resuscytacji, terapii natychmiastowej itd. Lekarze,
pielęgniarki, ratownicy medyczni, technicy radiologii, a nawet salowi powinni
znać swoje miejsce w zespole oraz być zaznajomieni ze sprzętem i procedurami.
Tu nie ma miejsca na chaos. On powinien pozostać na miejscu wypadku…
Podczas rekonstrukcji w Łabiszynie
zorganizowaliśmy punkt opatrunkowy. W trakcie inscenizacji trafiło do niego
kilkanaście rannych (może nieco więcej). Nie ustrzegliśmy się chaosu. Przenieśliśmy
katastrofę do szpitala. Nie było osobnego pomieszczenia na segregację, trudno
było zapanować nad przybywającymi do nas „rannymi”, brak było rejestracji
poszkodowanych (do teraz nie wiem ilu ich dokładnie było), holenderskie
pielęgniarki nie bardzo chciały słuchać lekarzy, nie panowaliśmy nad
kolejnością pomocy rannym, materiał opatrunkowy zbyt szybko i niepotrzebnie
uległ wyczerpaniu, a na domiar złego nie potrafiłem zlokalizować sprzętu, który
w całym tym zamieszaniu gdzieś chwilowo się zapodział. W emocjach zapomniałem
gdzie co popakowałem i nerwowo szukałem w kieszeniach bandaży oraz kart
ewakuacyjnych… A wszystko to mimo naszych starań! Może wydawać się to naiwne,
lecz choć była to tylko rekonstrukcja i nikt nie cierpiał, nikt nie umierał,
nikt nie strzelał, było to ciekawe i niezmiernie kształcące doświadczenie.
Poczułem namiastkę tego, czym jest dowodzenie akcją, jak wielką sztuką jest
zapanowanie nad chaosem i podległym personelem oraz jak ważne są kwestie
odpowiedniej organizacji oraz zgrania zespołu. To wymiar rekonstrukcji, z którego
wcześniej nie zdawałem sobie sprawy…
Ciekawy artykuł i super ciekawe i ważne wnioski!
OdpowiedzUsuńWł.Szarski - Hel