wtorek, 28 stycznia 2014

Polskie ogiery

Ujmę to najkrócej jak potrafię: piękne okoliczności (szkockiej) przyrody sprzyjały kontaktom damsko-męskim. Szkoci gdzieś daleko w wojsku, za to opodal pełnego samotnych dziewcząt Lanarka czy innego Glasgowa - polskie obozy wojskowe. Czy było to na rękę męskiej części Highlandu i Lowlandu – szczerze wątpię. Mniejsza z tym. W każdym bądź razie miłość kwitła. Sposoby nawiązywania bliższych relacji były przeróżne, czasem dość osobliwe. Ważne, że były skuteczne. Jednak najlepiej o tym opowie uczestnik tamtych wiekopomnych wydarzeń lekarz 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej por. Stanisław Leszczyński: Następowało szybkie zbliżenie między <<panienkami>> w służbie a żołnierzami [mowa o Brytyjkach z wojskowej pomocniczej służby kobiet] (…) To była jakaś wielka akcja zbratania! Fakt pikantny! Zarówno zmobilizowane dziewczęta jak i żołnierze przy żołdzie (ration) otrzymywali co dziesięć dni przydział środków ochronnych. Jakoś się tym nikt nie gorszył! Szczególnie bliskie kontakty – zresztą krótkotrwałe, były między spadochroniarzami a dziewczętami, które składały spadochrony. Po każdym ćwiczeniu spadochrony były zabierane i odwożone do specjalnego oddziału ATS. Tu szły do suszarnii – a potem były składane w sposób ułatwiający później rozwijanie się przy wyskoku. Dziewczyna, która to robiła, przywiązywała do spadochronu swój numer. Potrzebne to było do kontroli – gdy zdarzał się wypadek spadochronu. Mobilizowało to dziewczyny do większej dokładności w pracy. Skoczkowie o tym wiedzieli. Po wyskoku sprawdzali numer swej <<wybawicielki>> i odnajdywali je. Jakże łatwy był wtedy kontakt. Również prosta forma <<You>> pomaga w zbliżeniu. Znam ich wiele choć sam zawsze byłem nieśmiały" [1]. Uroczo. 
Jednak nie zawsze było tak „lovely”. W Wielkiej Brytanii poziom higieny, a przede wszystkim świadomości był wysoki. Co innego we Włoszech, gdzie działał II Korpus Polski gen. Andersa (II KP). Zgoła inna była też motywacja podejmowania przygodnych kontaktów seksualnych. Znajomości z alianckimi żołnierzami niejednokrotnie były dla włoskich kobiet sposobem na przeżycie. Ppor. lek. Adam Majewski z 3. Dywizji Strzelców Karpackich pisał: Oficerowie i żołnierze, którzy jeździli po zaopatrzenie i amunicję, przywozili różne wiadomości dotyczące zwyczajów w tym kraju oraz stosunku mieszkańców do wojsk alianckich i odwrotnie. Wśród cywilnej ludności panowała nędza. Kraj był tak zniszczony, że normalnie biedne południowe Włochy przymierały głodem. W związku z tym panowały wśród ludności różne choroby oraz demoralizacja. (…) Za puszkę beefu, to jest konserwy mięsnej najmniej lubianej przez żołnierzy spośród konserw, jakie nam wydawano, można było wszystko od Włochów uzyskać" [2]. Kobiety włoskie świadczyły usługi seksualne czasem nawet za parę papierosów. 
Znaczna część prostytuujących się kobiet była nosicielkami chorób wenerycznych. Według szacunków władz służby zdrowia II KP ryzyko zakażenia przy stosunku seksualnym wynosiła aż 80%. Na terenie Włoch głównym źródłem zakażeń był Neapol oraz Rzym. Historyk Mathew Parker w swoim opracowaniu dotyczącym bitwy o Monte Cassino tak pisał o ówczesnym Neapolu: W raporcie aliantów z kwietnia szacuje się, że ze 150 tysięcy kobiet w wieku prokreacyjnym 42 tysiące zajmowały się prostytucją. Dla większości z nich jedynym innym wyjściem była śmierć z głodu (...) do Bożego Narodzenia [1943 roku] w mieście wybuchła epidemia rzeżączki – kilkaset przypadków tygodniowo" [3]. Odbiło się to na wskaźnikach zachorowalności w polskich (i nie tylko!) jednostkach. W ciągu trzech pierwszych miesięcy pobytu we Włoszech straty spowodowane chorobami przenoszonymi drogą płciową w II KP przekraczały straty bojowe. Rekordowym pod tym względem był wrzesień 1944 roku kiedy to z powodu chorób przenoszonych drogą płciową leczono 1% stanów oddziałów. Ilość nowych zakażeń w II KP była dwa razy większa niż w sąsiednich korpusach brytyjskich, a w pewnym okresie Polacy stanowili blisko połowę wszystkich chorych wenerycznie w Brytyjskiej 8. Armii.
Stan był na tyle poważny, że głos musiał zabrać dowódca korpusu generał Władysław Anders. Pisał on do dowódców jednostek w listopadzie 1944 roku: Od kilku miesięcy liczba żołnierzy zarażającymi się chorobami wenerycznymi stale wzrasta; dane za październik są zastraszające. Wg tygodniowych sprawozdań, zgłaszanych przez Ósmą Armię, Polacy – wenerycy zajmują niezaszczytne pierwsze miejsce: w dwóch kolejnych tygodniach stanowiliśmy 47% względnie 39,8% wszystkich weneryków Ósmej Armii. W m-cu październiku na ogólną liczbę około 1000 ewakuowanych z 2. Korpusu chorych, było weneryków blisko 500. (….)  Ten stan rzeczy nie może być dłużej tolerowany. Świadczy o dużym rozluźnieniu samodyscypliny żołnierza, grozi obniżeniem morale, daje straty w stanach oddziałów i poważne szkody dla zdrowia" [4].
W 1944 roku dominowała rzeżączka, która stanowiła około 65% wszystkich przypadków chorób wenerycznych. Na kolejnym miejscu był wrzód miękki - 22%, a następnie kiła - 7%. Chorzy wenerycznie w znaczny sposób obciążali jednostki służby zdrowia korpusu, szczególnie w okresie bezpośrednio po zakończeniu dużych bitew. Absorbowali oni personel medyczny właśnie wtedy, gdy z frontu spływały rzesze rannych. Nie można było jednak bagatelizować chorych wenerycznie. Świeże zakażenia dawały przykre objawy uniemożliwiające normalne funkcjonowanie żołnierza, natomiast nieleczone mogły być przyczyną powikłań trwale eliminujących go z działań bojowych.

Ostatnio udało mi się zdobyć oryginalne opakowanie Neoarsphenaminy brytyjskiej firmy Evans wyprodukowanej w maju 1945 roku. Neoarsfenamina czyli neosalwarsan (inaczej preparat 914) to pochodna zsyntetyzowanego w latach 1909-1910 przez Paula Ehrlicha Salvarsanu (arsfenamina, preparat 606). Oba związki należą do grupy pochodnych arsenoorganicznych – stąd nazwa. Do czasu wprowadzenia do powszechnego użycia penicyliny neoarsfenamina była podstawowym lekiem używanym w terapii kiły. Oprócz wspomnianych chemioterapeutyków oraz penicyliny, która wykorzystywana była także do leczenia zmory wojsk alianckich czyli rzeżączki, w terapii chorób wenerycznych wykorzystywano całą gamę sulfonamidów – tych samych, które stosowano przy zakażeniach przyrannych.
Jednak w medycynie jest tak, że lepiej zapobiegać, niż leczyć. Zapobiegano na cztery sposoby: prezerwatywą, przemocą, "dobrym" słowem oraz chemią. O prezerwatywach pisać nie będę. Jak ktoś nie wie jak to działa, niech poszuka w Internecie. W drugiej metodzie kluczową rolę odgrywała żandarmeria. 19 lipca 1944 roku szef służby zdrowia II KP płk dr Marian Dietrich wydał zarządzenie nakazujące lekarzom w każdym wypadku stwierdzenia choroby wenerycznej u żołnierza wypełnienie odpowiedniego druku, w którym możliwie dokładnie na podstawie relacji pacjenta mieli opisać  źródło, miejsce i czas zakażenia. Raport miał być niezwłocznie wysłany do żandarmerii celem aresztowania i usunięcia zarażonej kobiety" [5]. Mniej drastyczne sposoby to pogadanki lekarskie, perswazje dowódców i kazania księży (chyba najmniej skuteczne). Dowódcy oddziałów, w których było najwięcej zakażeń mieli też stawać do raportu. Najmniej przyjemna (no chyba, że ktoś lubi) była metoda czwarta – metoda „po”. Polegała zasadniczo na płukaniu cewki moczowej środkami dezynfekcyjnymi i sulfonamidami oraz myciu "tego i owego" mydłem antyseptycznym.        
O ważkości problemu zakażeń wenerycznych świadczy też to, że nawet lekarze zespołów sanitarnych 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej skaczący pod Arnhem w swoich torbach sanitarnych zabrali po sto prezerwatyw. Rzecz jasna nie dla siebie lecz dla żołnierzy (chociaż kto ich tam wie, tych doktorów). No cóż, nawet w obliczu wroga żądze potrafiły wziąć górę. Na zdjęciu "służbowe" brytyjskie prezerwatywy Prentif.  

1. S. Leszczyński, Moje drogi z Polski i do Polski, „Archiwum Historii i Filozofii Medycyny”, 1994;  suplementy (2).
2. Majewski A.: Wojna, ludzie i medycyna. Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1977.
3. Parker M.: Monte Cassino. Opowieść o najbardziej zaciętej bitwie II wojny światowej. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2005.
4. IPMS, Służba zdrowia, II Korpus, Wykazy wenerycznie chorych, sygn. A.XV.3/9: Pismo dowódcy 2. Korpusu Polskiego z dnia 24 listopada 1944 roku L.dz.3313/204/AG/Tj. w: Brzeźiński T.: Służba Zdrowia Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie 1939 – 1946, Polskie Towarzystwo Ludoznawcze, Wrocław 2008.
5. IPMS, Służba zdrowia, II Korpus, Instrukcje techniczne, sygn. A.XV.3/12: Instrukcja techniczna szefa służby zdrowia 2. Korpusu z dnia 19 lipca 1944 roku.


wtorek, 21 stycznia 2014

Zygmunt Wodecki - lekarz Dywizjonu 303


Moja nieżyjąca już babcia była pielęgniarką oddziałową na laryngologii w Szpitalu nr 1 im. Napoleona Cybulskiego w Bielsku-Białej. Pamiętam jak wspominała, że „w jej szpitalu dyrektorem był doktor Wodecki”, i że w „czasie wojny był lekarzem u Anglików w Dywizjonie 303”. Ile miałem wtedy lat – nie pamiętam. Pewnie byłem na początku podstawówki. Za sprawą mojego dziadka zawsze bardzo interesowałem się lotnictwem. Informacje o lekarzu sławnego polskiego dywizjonu myśliwskiego bardzo więc mnie  zafascynowały. Babcine relacje były jednak wszystkim, co na ten temat wtedy wiedziałem. Jakiś czas później od mamy dostałem książkę Arkadego Fiedlera pt. „Dywizjon 303”. W wydaniu, którego byłem (i jestem) dumnym posiadaczem, znajdowało się piękne zdjęcie doktora. Stał gdzieś na lotnisku, pewnie RAF Northolt, z luzacko rozpiętą kurtką munduru i wpiętymi w kołnierz „korpusówkami” służby zdrowia Królewskich Sił Powietrznych.
       
Wspomnienia babci i książka Fiedlera nie dawały mi spokoju. Dr Wodecki z Bielska, ja z Bielska – trzeba coś z tym zrobić. Odnalazłem grób Doktora. Spoczywa na Cmentarzu Rzymskokatolickim przy ul. Grunwaldzkiej. Na tym samym, na którym leży moja babcia. W jego lokalizacji bardzo mi pomogły lekarki z Klubu Seniora Beskidzkiej Izby Lekarskiej. Jestem im niezwykle wdzięczny! Liczyłem na to, że w Bielsku mieszka rodzina doktora. 1. listopada odwiedzając grób babci postanowiłem po drodze podejść na grób doktora. Przypadek chciał, że spotkałem tam Jego rodzinę. Kolejny raz ludzie zupełnie mi obcy okazali mi ogromne zrozumienie i pomoc. Dzisiaj dostałem płytę CD z zeskanowanymi dokumentami i fotografiami dr. Zygmunta Wodeckiego, w dużej części z czasu jego służby w Polskich Siłach Powietrznych na Zachodzie. Już teraz bardzo chcę podziękować Pani Alicji Korczyk za niesłychaną pomoc i przekazanie materiałów. W najbliższym czasie wybieram się do Archiwum Beskidzkiej Izby Lekarskiej, gdzie znajdują się dokumenty dotyczące powojennej kariery dr. Wodeckiego. Mam nadzieję, że niebawem ukaże się bardziej obszerny artykuł na temat lekarza Dywizjonu 303. Tymczasem poniżej zamieszczam jego bardzo skrótową notę biograficzną. 
Ich maszyna z okresu Bitwy o Anglię - Hawker Hurricane Mk I. Pod kabiną widoczne godło dywizjonu. W prawym górnym rogu Bojowa Odznaka 303. Dywizjonu Myśliwskiego "Warszawskiego im. T. Kościuszki" należąca do dr. Wodeckiego. 


Dr med. Zygmunt Wodecki
Urodził się 17 lutego 1909 r. w Skawinie jako syn Zygmunta – urzędnika kolejowego – i Jadwigi z d. Jaskólskiej. Szkołę podstawową, a następnie gimnazjum ukończył w Krakowie. Maturę zdał w 1929 r. W tym samym roku rozpoczął studia medyczne na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. Absolutorium uzyskał w 1935 r. W latach 1935/36 odbywał służbę wojskową - początkowo w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego w Warszawie, a następnie w Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa w Dęblinie. Pracował w Polskiej YMCA. We wrześniu 1939 r. został zmobilizowany na stanowisko pomocnika lekarza 2. Pułku Lotniczego w Krakowie, z którym przeszedł szlak bojowy. Po upadku Polski przedostał się na teren Rumunii, a dalej do Francji. Dostał przydział do polskiego Dywizjonu Myśliwskiego GC I/145. Po przegranej aliantów znalazł się w Wielkiej Brytanii. Objął stanowisko lekarza 303. Dywizjonu Myśliwskiego „Warszawskiego im. Tadeusza Kościuszki”. Podczas Bitwy o Anglię został odznaczony Krzyżem Walecznych. W 1943 r. przeszedł do 317. Dywizjonu Myśliwskiego „Wileńskiego”, a potem do 131. Skrzydła Myśliwskiego. Do Polski powrócił w 1947 r. Początkowo pracował w różnych krakowskich klinikach. W latach 1949-53 był starszym asystentem Kliniki Radiologicznej w Krakowie, a w latach 1953-55 w Szpitalu Wojewódzkim w Rzeszowie. Od 1955 r. pracował w Bielsku-Białej w Szpitalu im. Cybulskiego oraz Szpitalu im. Rutkowskiego. Posiadał tytuł naukowy doktora medycyny oraz specjalizację z rentgenologii. Był dyrektorem Szpitala nr 1 w Bielsku-Białej. Zmarł 27 lutego 1986 r. 
Piloci 303. Dywizjonu Myśliwskiego na lotnisku Northolt. W kamizelkach ratunkowych dyżurni. Stoją od lewej: ppor. pil. Witold "Tolo" Łokuciewski; por. lek. Zygmunt Wodecki; sierż. pil. Josef Frantisek - Czech, pilot dywizjonu; por. pil. Witold Paszkiewicz.  Na pierwszym planie dowódca dywizjonu por. pil.  Witold Urbanowicz (siedzi bokiem), w centrum siedzi F/Lt John Kent - kanadyjski dowódca eskadry "A". 
F/Lt Zygmunt Wodecki

wtorek, 7 stycznia 2014

War surgery. Część 2 - zgorzel gazowa, penicylina i sulfonamidy*



Nie spaliśmy całą drugą noc. Ranni ciągle spływają. Są tacy, co wiele godzin leżeli na polu. Nie można ich było wydostać spod ognia karabinów maszynowych. Bardzo cierpią. Rany już często z odczynami zapalnymi** - tak wspominał los rannych w bitwie o Monte Cassino, lekarz 3. Dywizji Strzelców Karpackich Olech Szczepski. Odczyn zapalny – to najpewniej objaw zakażenia; Upada granat moździerzowy. Z ponaddźwiękową prędkością setki ostrych szrapneli tną powietrze. Ciało nie jest przeszkodą. Odłamki wchodzą w nie jak w masło: przebijają skórę, powięzie, głęboko penetrują mięśnie. Zatrzymują się dopiero na kościach powodując wieloodłamowe złamania. Żołnierz upada. Pył, pot, zanieczyszczona gleba, brudny mundur – to wszystko dostaje się do rany. A w glebie – bakterie. Clostridium perfringens – beztlenowe laseczki. Wysoka temperatura, taka jaka panowała w maju 1944 roku, brak tlenu – bo rana jest głęboka, słabe ukrwienie – naczynia są poprzecinane – to idealne warunki dla rozwoju tych bakterii. Rozwija się zgorzel gazowa potocznie zwana gangreną – od łacińskiej nazwy gangrena emphysematosa. Rana nie ropieje, natomiast wytwarza się znaczna ilość gazu – przy badaniu czuć trzeszczenie pod palcami. Okolica zranienia staje się tkliwa, obrzęk się rozszerza, tkanki stają się kleiste, płynne, gniją. I ten smród… Wkrótce toksyny i substancje odpowiadające za stan zapalny przedostają się do krwioobiegu. Ranny żołnierz gorączkuje, naczynia nieproporcjonalnie się rozszerzają i spada ciśnienie. W odpowiedzi jego serce zaczyna bić szybciej. Nierzadko majaczy. Zaburzeniu ulega funkcjonowanie wielu narządów: wątroby, serca, płuc, jelit, mózgu. To posocznica (sepsa), niechybnie prowadząca do zgonu. Jednak zanim do niej dojdzie, trwa walka. Sanitariusz zasypuje ranę sulfonamidem – będzie o nim dalej – zakłada opatrunek. Noszowi ładują rannego na nosze i stromymi stokami wzgórza 593 niosą go w kierunku „bramki”. Za nią jest „domek doktora” – o rzut kamieniem. Niemcy strzelają ale iść trzeba. Może flaga Czerwonego Krzyża coś pomoże… W „domku doktora” rozwinięty jest BPO – batalionowy punkt opatrunkowy. Tu czeka lekarz. Noszowi kładą rannego w ciemnej izbie, biorą wolne nosze i wracają na linie. Wypełnienie karty ewakuacyjnej, zastrzyk amerykańskiej morfiny, podanie surowicy przeciwtężcowej, napojenie, kontrola opatrunków i kolejni noszowi biorą rannego i… dalej w dół – do „Dużej Miski”. Na „Drodze polskich saperów” czekają Willysy. Zbiera się konwój. Nosze kładzie się na masce i z tyły, tam gdzie zazwyczaj siedzą pasażerowie. Droga w dół nie jest łatwa. Wąska, kręta droga, i ten ciągły ostrzał moździerzowy. Następnie poprzez WPO (wysunięty punkt opatrunkowy organizowany przez kompanię sanitarną dywizji) w „Dolinie śmierci” (Dolina Rzeki Rapido), kolumna wjeżdża do wąwozu Inferno. Tutaj rozwinięty jest główny punkt opatrunkowy 6. kompanii sanitarnej 5. Kresowej Dywizji Piechoty. Pierwszy zabieg – pierwotne wycięcie rany. Należy ją oczyścić z martwiczych tkanek. Operację przeprowadza się w znieczuleniu ogólnym. Należy uzupełnić naczynia - kroplami, z butelki, gumowym wężykiem spływa życiodajne osocze. Po zabiegu nad pacjentem nadal czuwają lekarze. Gdy jego stan wydaje się być w miarę stabilny, ranny wędruje sanitarką Dodge do Acquafondata, a dalej do centrum szpitalnego w rejonie Pozilli – Venafro. Tam rozwinięte są korpuśne szpitale: 3. i 5. Sanitarny Ośrodek Ewakuacyjny oraz 6. Szpital Wojenny, gdzie można przeprowadzić bardziej skomplikowane zabiegi.
Czy walka o życie tego młodego człowieka będzie zwycięska? To pokaże czas. Lekarze są ostrożni. Pacjent przyjechał w bardzo złym stanie. W prawdzie na GPO usunięto zgorzelinowe tkanki ale podudzie było w dramatycznym stanie. Chirurdzy postanowili jednak oszczędzić kończynę – piła tym razem nie miała roboty. Czy to nie aby ryzykowanie życia pacjenta, czy sepsa się nie rozwinie? Z dnia na dzień stan się poprawia. Gorączka mija. Wkrótce młode oczy znów widzą świat. To efekt penicyliny. Najnowszego osiągnięcia medycyny.
Lekarze II Korpusu Polskiego, jako pierwsi w historii polskiej medycyny wojskowej mieli okazję użyć ją w praktyce na masową skalę. Pierwsze dostawy trafiły do naszych rąk w maju, w momencie przygotowywania operacji "Diadem" – szturmu na linię Gustawa. Jej zapasy w czasie bitwy były jednak bardzo skromne. Zarezerwowana była więc tylko dla najbardziej tego potrzebujących, głównie przypadków zgorzeli gazowej, ran głowy, powikłanych i skomplikowanych złamań a także postrzałów klatki piersiowej.
Penicylina czyniła cuda. Czym była i jak ją odkryto? Warto parę słów o tym napisać. Już w XIX wieku badacze byli na tropie „antybiotyków”, jednak odkrycie penicyliny było kwestią przypadku. Dokonał tego szkocki bakteriolog Alexander Flemming. W 1928 roku badacz przypadkowo zanieczyścił probówki z posianym szczepem bakterii – gronkowca - zarodnikami grzyba Penicillium notatum znajdującymi się w powietrzu laboratorium. Po powrocie z dwutygodniowego urlopu zaobserwował, iż w probówce doszło do wzrostu grzyba, a rozwój posianych na podłożu bakterii został wstrzymany. Wkrótce rozpoczął skromne badania, podczas których stwierdził, iż bulion zawierający penicylinę hamuje wzrost niektórych groźnych dla zdrowia ludzi bakterii m.in. gronkowców, paciorkowców, gonokoków, meningokoków. Niestety, po krótkich badaniach Flemming porzucił dalsze prace nad penicyliną. Dopiero zespół Australijczyka – Howarda Floreya i niemieckiego emigranta – Ernsta Borisa Chaina na przełomie lat 30-tych i 40-tych wznowił badania w Oxfordzie. Ich udziałem było wyizolowanie leku oraz opracowanie metod jego otrzymywania na masową skalę. Prace były bardzo intensywne - trwała wojna i Florey zdawał sobie sprawę, że ten pierwszy antybiotyk może uratować tysiące istnień ludzkich. Wkrótce w dziesiątkach brytyjskich prywatnych piwnic i mniejszych zakładach podjęto produkcję leku. Z biegiem czasu  linie produkcyjne penicyliny uruchomiły także koncerny farmaceutyczne na Wyspach i USA. Za odkrycie i wdrożenie do produkcji penicyliny Flemming, Florey oraz Chain w 1945 roku otrzymali Nagrodę Nobla
 Nie było penicyliny podczas walk we Francji w 1940, nie było w Afryce Północnej, podczas bitwy o El-Alamein. Brytyjskie wojsko dostało jej pierwsze zapasy w 1943 roku. Stopniowo produkcja się zwiększyła i można było rozszerzyć zakres jej użycia do tego stopnia, że w połowie 1944 roku rozpoczęto leczenie penicyliną zmory alianckich lekarzy - rzeżączki – najpopularniejszej choroby wenerycznej w wojsku. W II Korpusie Polskim, przy 161. Szpitalu Wojennym, otworzono nawet specjalny ośrodek, gdzie rzeżączkę leczono penicyliną. W momencie lądowania aliantów w Normandii zapasy antybiotyku były już na tyle duże, że można było ją stosować w nawet mniej groźnych zranieniach, wręcz profilaktycznie. Z dobrodziejstwa penicyliny swobodnie mogli korzystać lekarze polskiej 1. Dywizji Pancernej podczas walk w Europie Zachodniej. Stosowano ją także podczas walk 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej w czasie operacji "Market-Garden".
W czasie II wojny światowej istniały dwie postacie penicyliny. Sól sodową stosowano ogólnie. Przechowywana była w fiolkach w postaci proszku lub tabletek. Po ich rozpuszczeniu w wodzie powstawał roztwór do iniekcji. Z soli wapniowej sporządzano natomiast zasypki do stosowania powierzchownego, roztwory do płukania jam ciała, a także maść. 
A co było wcześniej, gdy nie było penicyliny? Krokiem milowym w zwalczaniu zakażeń bakteryjnych było opublikowanie w 1935 roku badań Niemca Gerharda Domagka dotyczących Prontosilu. Tym samym rozpoczęła się błyskotliwa kariera leków z grupy sulfonamidów. Sulfonamidy stosowano doustnie (gdy rana była głęboka) lub zasypywano ranę proszkiem gdy nie drążyła tkanek. Niejednokrotnie stosowano obie te metody jednocześnie. Szerszemu gronu miłośników historii sulfonamidy znane są bardziej z ich „występu” w Szeregowcu Ryanie Stephena Spielberga – to te biało-czerwone saszetki, zawierające proszek do posypywania ran… Stosowanie leków z tej grupy wiązało się jednak z szeregiem działań niepożądanych, wliczając uszkodzenie nerek, szpiku kostnego, nadwrażliwość na światło, wysypki skórne, wymioty, nudności czy też uszkodzenia nerwów. Penicylina okazała się być o wiele bezpieczniejszym lekiem i tylko w rzadkich przypadkach powodowała uczulenia. Warto jednak wspomnieć, że w erze pierwszego antybiotyku nie zapomniano o sulfonamidach i nadal stosowane były zarówno przez sanitariuszy na polu bitwy jak i lekarzy na punktach opatrunkowych i w szpitalach. Współczesna medycyna nadal dysponuje lekami z grupy sulfonamidów - wykorzystywane w niektórych przypadkach zakażeń bakteryjnych.

Pudełko po 10 fiolkach penicyliny sodowej brytyjskiej firmy Glaxo Laboratories z 1945 roku.

* Pierwsza wersja tekstu została opublikowana pt. "<<Udało się oszczędzić twoją nogę, chłopcze…>>, czyli jak nasi stosowali penicylinę" w serii "Eskulap na wojnie" na stronie http://www.dobroni.pl/rekonstrukcje,eskulap-na-wojnie-cz3,8387
** Szczepski O.: Moja Wojna: od Warty do Padu 1939-1945, Dział Wydawnictw Uczelnianych AM, Poznań 2003