środa, 19 marca 2014

"Sławka" i "Wir"

Dzieli ich 70 lat różnicy. Oboje są ratownikami pola walki. Ona - sanitariuszka Batalionu "Miotła", uczestniczka powstania warszawskiego, po wojnie lekarz, specjalista ortopeda-traumatolog. On - paramedyk Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca, weteran z Afganistanu, pierwszy Polak, który ukończył kurs Special Operations Combat Medic.
Teraz spotkali się i wymienili doświadczeniami. Trzeba o tym przeczytać! : http://cisiiskuteczni.pl/

piątek, 14 marca 2014

Na pierwszej linii. Część 2 – Opaski uciskowe


Nie jesteśmy w stanie zaradzić około 90% zgonów na polu walki. Nawet wtedy, gdy wysoko wykwalifikowany lekarz niemal od razu znajdzie się przy poszkodowanym. To między innymi przypadki postrzałów głowy, urazów pnia mózgu, rozerwania miąższu płucnego, uszkodzenia serca lub dużych pni naczyniowych. To pole do popisu dla inżynierów projektujących kamizelki kuloodporne, hełmy i inne środki ochrony. W medycynie pola walki, a także w cywilnej medycynie ratunkowej funkcjonuje jednak pojęcie „zgonów do uniknięcia”. To na tych 10-15% przypadków skupia się medycyna. Pojawia się pytanie: co zrobić, jakie procedury ratownicze wdrożyć, jaką strategię postępowania przyjąć, aby ranny, który jest w stanie zagrożenia życia ale hipotetycznie ma szansę na przetrwanie, rzeczywiście przeżył?
Od czasu kiedy ludzie do arsenału swych broni wprowadzili ostre narzędzia i przestali okładać się maczugami po głowach pojawił się problem urazów penetrujących. Z tego typu urazami zawsze wiąże się duże ryzyko krwawienia. Nastały czasy broni palnej, min, granatów, artylerii. Poszukiwanie technik hamujących krwawienie zaczęło spędzać sen z powiek naukowców i klinicystów. I tak jest do dnia dzisiejszego. Wciąż poszukujemy skutecznych metod, tak farmakologicznych, jak i chirurgicznych czy fizykalnych, które pozwoliłyby opanować krwotok. 
Trudno w polowych warunkach zatrzymać krwotok wewnętrzny - z pękniętej śledziony czy wątroby, z urwanej nerki czy rozerwanej tętnicy krezkowej. Mamy natomiast pewne możliwości walki z krwotokiem zewnętrznym, szczególnie gdy jest on umiejscowiony w obrębie kończyn.
Amerykańskie dane płynące z wojny w Wietnamie wskazały, że około 2500 żołnierzy zmarło w wyniku wykrwawienia z powodu ran kończyn dolnych lub górnych przy braku innych obrażeń. Jednym słowem – gdyby udało się szybko zatamować krwawienie, żołnierze ci z dużym prawdopodobieństwem przeżyliby. Z kolei w 1993 roku, tuż po operacji „Pustynna Burza”, płk Ron Bellamy stwierdził: Jeżeli podczas następnej wojny będziecie mogli zrobić tylko dwie rzeczy: 1) zakładać opaski uciskowe, 2) odbarczać odmę prężną, wtedy prawdopodobnie zapobiegniecie od 70 do 90% śmierci możliwych do uniknięcia na polu bitwy1.
Współczesna opaska uciskowa. Źródło: machala.info
Od tamtego momentu opaski uciskowe zyskiwały na popularności, jednak swój prawdziwy renesans (przynajmniej w Wojsku Polskim) przeżywają od czasu II wojny w Iraku. Znajdują się one w pakietach indywidualnych żołnierzy. Powstały nowe konstrukcje opasek ułatwiające ich założenie nawet jedną ręką takie jak SOFTT-W, MAT, czy chyba najbardziej popularna CAT. Zmieniła się także strategia postępowania. Opaska uciskowa nie jest już „deską ostatniego ratunku”. Teraz uczy się żołnierzy, że jeśli mamy do czynienia z masywnym krwotokiem z kończyn (np. w przypadku amputacji urazowej) opaskę należy założyć jak najszybciej i jak najmocniej. Ma to szczególne znaczenie podczas aktywnej wymiany ognia, gdy brak jest miejsca i czasu na inne procedury ratownicze. W takim wypadku sprawne założenie opaski uciskowej może stanowić o życiu rannego. Niezwykle istotne jest aby odnotować godzinę założenia opaski, poprzez namalowanie na czole poszkodowanego litery „T” i dokładnego czasu.
Do niedawna obowiązującym standardem było wpierw podjęcie prób założenia opatrunku uciskowego na miejsce krwawienia i dopiero przy bezskuteczności takiego postępowania aplikacja opaski uciskowej. W przypadku rozerwania dużej tętnicy, na przykład podkolanowej, takie działanie mogło jednak skutkować śmiercią rannego albo pogorszeniem jego stanu. 
Opaska Singera była jednym z podstawowych typów opasek uciskowych wykorzystywanych przez armie Commonwealth'u. Warto zwrócić uwagę na strzałki - symbol War Department, którym znakowano sprzęt wyprodukowany dla sił zbrojnych - na opasce w postaci pieczątki, na pokrętle wygrawerowana.
A jak to było kiedyś? W czasie II wojny światowej opaski uciskowe były standardowym wyposażeniem zestawów sanitarnych wojsk brytyjskich (więc także Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie). Instrukcja “Royal Army Medical Corps Training Pamphlet No. 3 1944” polecała jednak: (…) w pierwszej pomocy opaska uciskowa powinna być założona dopiero wtedy, gdy próby zatamowania krwawienia innymi sposobami okazują się nieskuteczne2. Obawiano się przede wszystkim niedokrwienia tkanek znajdujących się dystalnie od opaski. Zresztą bardzo słusznie. Bezsensowna jest jednak walka o uratowanie kończyny gdy pacjent zmarł…
Kolejna opaska tym razem typu St. John's Ambulance. Swoją budową nasuwa skojarzenia ze współczesnymi opaskami uciskowymi. Klamra umożliwiała szybkie zapięcie opaski nawet jedną ręką. Krępulec wykonano z bambusa. 

Dziś sięgamy do starych metod, tylko w nowym wydaniu. W gruncie rzeczy sama technika się nie zmieniła. Ewolucji uległ natomiast sposób myślenia o opaskach uciskowych.
      
Przypisy:
1) CLS – Combat Lifesafer. Kurs ratownika pola walki – materiał szkoleniowy dostępny na stronie internetowej Wojskowego Centrum Kształcenia Medycznego im. gen. bryg. dr. med. Stefana Hubickiego: http://www.wckmed.wp.mil.pl/pl/14.html
2) Royal Army Medical Corps Training Pamphlet No. 3 1944, s. 97





niedziela, 2 marca 2014

Przy okazji „Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych”



Wczoraj już po raz kolejny obchodzono w Polsce „Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych”. Żołnierzy polskiego podziemia, którzy po zakończeniu wojny nie złożyli broni, lecz kontynuowali walkę zbrojną z władzami komunistycznymi, aparatem bezpieczeństwa, wojskami sowieckimi.
Błyszczeli wczoraj wszelkiej maści politycy prawicy, animatorzy obchodów. Swoje trzy minuty mieli przedstawiciele różnych organizacji „patriotycznych”, czasem wątpliwej reputacji. W moim rodzinnym Bielsku odbył się marsz pamięci. Szli kombatanci, rodziny żołnierzy, politycy prawicy, Młodzież Wszechpolska, mieszkańcy miasta – łącznie około 1000 osób. Bezpieczeństwo mieli zapewnić – to dość zaskakujące – kibice miejscowego BKSu. Na czele marszu, podobnie jak w całej Polsce, dziarsko maszerowali członkowie grupy rekonstrukcji historycznej odtwarzającej oddziały NSZ. Grupy te, chyba jak żadne inne, angażują się w politykę.      
O polskim podziemiu antykomunistycznym trzeba pamiętać. Jednak ta zbiorowa, narodowa pamięć powinna być oparta przede wszystkim na rzetelnej wiedzy, na świadomości blasków i cieni, na badaniach naukowych. Tymczasem zdaje się, że naukowcy niewiele mają do powiedzenia, a „Żołnierzy Wyklętych” wikła się w bieżącą politykę. Są oni wręcz filarem jedynej i obowiązującej linii czegoś, co ładnie nazywa się „polityką historyczną”. Już nazwa - „Żołnierze Wyklęci” lub „Żołnierze Niezłomni” - nadaje ton narracji o tamtych trudnych czasach i wyznacza kierunki dyskusji.
Ale nie o tym chciałem dziś napisać.
Wczoraj w mediach wiele było o Narodowych Siłach Zbrojnych –  organizacji podziemnej będącej zbrojnym ramieniem przedwojennej polskiej prawicy.  Także tej radykalnej – Obozu Narodowo-Radykalnego i Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga. Po wojnie NSZ stanowiły jeden z filarów podziemia antykomunistycznego.
II Rzeczpospolita, choć była państwem z całą masą słabości, pełna była kolorytu. Była państwem wielonarodowy, wielokulturowym. Wśród polskich elit intelektualnych duży udział mieli polscy Żydzi. Ich rolę w życiu społecznym kontestowała właśnie radykalna prawica. Nie tylko słowem, ale także czynem.
Słuchając o NSZ jakoś tak mimochodem pomyślałem o żołnierzach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie żydowskiego pochodzenia. O tych, przeciwko którym przed wojną otwarcie występował obóz narodowy.
Szczególnie duży udział żołnierzy wyznania mojżeszowego był wśród lekarzy. Pomyślałem więc o urodzonym w Nowym Targu w 1908 roku Abrahamie Günsbergu, który po napadzie hitlerowskich Niemiec na swoją ojczyznę przerwał studia medyczne w Perugii i ochotniczo wstąpił w szeregi PSZ. W 1942 roku znalazł się w pierwszej grupie absolwentów Polskiego Wydziału Lekarskiego przy Uniwersytecie w Edynburgu, a potem, w sierpniu 1944 roku, ruszył na front jako lekarz 10. Pułku Dragonów 1. Dywizji Pancernej przechodząc z nim cały szlak bojowy.
O młodym, dwudziestosześcioletnim lekarzu 1. Pułku Pancernego ppor. Henryku Seidzie rodem z Warszawy, o którym jeden z weteranów służących w tym samym oddziale mówił, że „w pułku lekarzem był taki Żydek, ale przyzwoity”.  
Albo o odznaczonym Krzyżem Walecznym za udział w operacji „Market-Garden” ppor. lek. Henryku Urichu z 3. batalionu spadochronowego 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej. 

Lekarze II Korpusu Polskiego. Drugi od lewej ppor. Hersz Łach wyznania mojżeszowego. Pierwszy z lewej ppor. Bolesław Rutkowski.
Myślałem też wczoraj o dziesiątkach zamordowanych przez stalinowski terror, o zniewolonym i zniszczonym kraju, o trudnych warunkach, w których trzeba było żyć. Jednak słuchając o żołnierzach Narodowych Sił Zbrojnych trudno mi obojętnie przejść obok ideologii, która za nimi stała. Ideologii po części wymierzonej w swoich współobywateli, tylko że innej narodowości.    
 
Cmentarz polskiej 1. Dywizji Pancernej w Granville Langannerie, Normandia, Francja.