środa, 7 grudnia 2016

„Ilustrowany Kurier Codzienny” donosi: pierwszy samolot sanitarny w Krakowie



21. listopada 1927 r. „Ilustrowany Kurier Codzienny”:
 


Pierwsze nieśmiałe próby zaadaptowania samolotu do roli latającego ambulansu podejęło w roku 1910 dwóch amerykańskich oficerów, już siedem lat po pierwszym locie braci Wright. Eksperyment zakończył się jednak katastrofą – samolot rozbił się po kilkuset metrach lotu. Raczkujące lotnictwo nie było jeszcze gotowe na przewóz chorych. Dopiero I wojna światowa i dynamiczny rozwój konstrukcji lotniczych umożliwiła pierwsze udane próby podniebnego przewozu pacjentów. W 1915 roku Francuzi prowadzili lotniczy transport rannych na froncie serbskim, choć pierwsza modyfikacja Doranda AR przystosowana do tego celu pojawiła się dopiero w roku 1917. Niedługo później – na początku 1918 roku – powstała z kolei sanitarna wersja amerykańskiego Curtissa JN-4D Jenny zaprojektowana przez kpt. William C. Ockera i mjr. Wilsona E. Drivera. W 1919 roku Brytyjczycy zmodyfikowali swojego Airco DH.6. Wersja ta nie weszła jednak do użycia.
Prawdziwy rozwój lotniczej ewakuacji medycznej następ dopiero po zakończeniu Wielkiej Wojny. Jego areną były bezkresne pustynne przestrzenie Bliskiego Wschodu oraz północnej Afryki. Duże odległości dzielące brytyjskie garnizony wojskowe od szpitali oraz brak infrastruktury drogowej sprawiały, że transport lotniczy był nieraz jedyną szansą na przeżycie dla rannych i chorych. Tak było w kwietniu 1923 roku, kiedy to operujący w Północnym Kurdystanie oddział Jego Królewskiej Mości zdziesiątkowała czerwonka. Z bazy Rowanduz na terenie dzisiejszego Iraku, do Kirkuku, a dalej do Bagdadu, lotnicy przerzucili 198 chorych. Gdyby nie lotnictwo ich los byłby przesądzony. Rozkwit ewakuacji medycznej w Service Aéronautique także związany bz koloniami. W roku 1922 służbę operacyjną rozpoczął dywizjon sześciu maszyn, którego zadaniem był właśnie transport sanitarny. Jego piloci wykazali się podczas wojny w Republice Rifu (obecnie leży w Maroku). Łącznie ewakuowali oni drogą powietrzną około 2200 rannych francuskich żołnierzy.
Polacy dość szybko docenili tę formę transportu medycznego. Już w 1924 roku w młodym i pełnym problemów państwie powołany został Komitet Utworzenia Lotnictwa Sanitarnego. Inicjatorem tego przedsięwzięcia był gen. dr med. Felicjan Sławoj-Składkowski. Pierwszy lot z pacjentem odbył się na trasie Dęblin-Warszawa w roku 1925. Generał był wielkim orędownikiem lotnictwa sanitarnego. Na bieżąco śledził jego rozwój w innych krajach. Dał temu wyraz w okólniku ministra spraw wewnętrznych z 8 lutego 1927 roku: Doświadczenia z ostatniej wielkiej wojny europejskiej, a także z walk ostatnich w Marokko, Syrii i d. p . wykazały, jak wielkie znaczenie mają samoloty przy przewożeniu rannych z pola bitew do punktów opatrunkowych i do szpitali. (…) Ministerstwo Spraw Wojskowych zgodziło się przeznaczyć 3 samoloty sanitarne dla użytku ludności cywilnej. (…) Jakkolwiek dla zapewnienia całej ludności Polski przewozu samolotami sanitarnymi potrzeba będzie prócz tych trzech samolotów jeszcze 5-6 nowych, to jednak dla dobra sprawy nie należy czekać, lecz przystąpić do uruchomienia gotowych już samolotów, tembardziej, że brakujące w roku przyszłym będą już gotowe (pisownia oryginalna – aut.).
W roku 1928 polskie lotnictwo sanitarne posiadało już 20 maszyn. Samolotem, który listopadowej niedzieli 1927 roku rozpoczął służbę na rakowickim lotnisku był francuski dwupłatowy Hanriot H-28S. Na pokład mógł zabrać jedną parę noszy, a oprócz szachownic polskiego lotnictwa wojskowego na kadłubie wymalowane miał znaki Czerwonego Krzyża. W całej Polsce takich maszyn latało kilkanaście. Wchodziły one w skład pułków lotniczych, ale transportowały do odległych szpitali nie tylko żołnierzy. Z ich usług korzystała także ludność cywilna. Z biegiem czasu na polskim niebie pojawiały się kolejne maszyny z czerwonym krzyżem m.in. Lublin R-XVIb oraz RWD 13S. Należały one do Ligii Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej oraz PCK.  

Hanriot H-28S z 2 Pułku Lotniczego. Widoczny sposób transportu pacjenta. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe.
Sanitarny Lublin R.XVIb. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe.
Uroczyste przekazanie sanitarnego RWD-13S. Rakowice, październik 1938 r. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe.

niedziela, 13 listopada 2016

Zabójczy tężec


Tężec to straszna, dziś już niezwykle rzadko spotykana w krajach rozwiniętych, choroba. Ale jeszcze siedemdziesiąt lat temu zbierał on obfite żniwo.
Zaczyna się od zwiększonego napięcia mięśni. Pojawiają się problemy z przełykaniem i żuciem, które stopniowo przeradzają się w skurcze. Przybierają one z czasem postać napadową, są silne, bardzo bolesne, człowiek wygina się i pręży. Szczękościsk jest tak wielki, że uniemożliwia otwarcie ust pacjenta nawet przy użyciu znacznej siły. Konający chory leży wygięty w łuk z głową mocno odgiętą do tyłu – to tak zwany opistotonus. Dochodzi do porażenia układu nerwowego, niewydolności krążenia, niewydolności oddechowej i w ostateczności śmierci.
Za tak dramatycznymi objawami stoi tetanospazmina – neurotoksyna produkowana przez beztlenową, gram dodatnią laseczkę tężca – Clostridium tetani. Wędruje ona z zakażonej rany do mózgu oraz rdzenia kręgowego i tam blokuje wydzielanie neuroprzekaźników w synapsach nerwowych. Żyzne, obficie nawożone europejskie pola to idealne warunki dla tych bakterii. Co gorsza ich przetrwalniki mogą przetrwać w glebie wiele lat, są odporne na środki dezynfekcyjne, a nawet na wysoką temperaturę. Nic więc dziwnego, że na przestrzeni wieków tężec był częstym powikłaniem ran wśród rolników czy pracowników leśnych. Nierzadko wikłał także rany wojenne. Rana bojowa jest przecież niemal zawsze brudna. Z penetrującą ciało ludzkie kulą, odłamkiem czy bagnetem do jej wnętrza dostać się mogą elementy umundurowania i wyposażenia, brud ze skóry, ziemia. Im rana głębsza, im więcej uszkodzonych i martwiczych tkanek, tym ryzyko rozwoju tężca większe.
Do końca XIX wieku medycyna była całkowicie bezradna. Nowy rozdział walki z tężcem otwarły dopiero prace niemieckiego bakteriologa Emila Adolfa von Behringa oraz japońskiego lekarza Shibasaburo Kitasato, których efektem było opracowanie w 1890 roku surowicy przeciwtężcowej. W 1901 roku Von Behring, którego dziś uważa się za ojca serologii, za swoje osiągnięcia – przede wszystkim za opracowanie surowicy przeciwbłoniczej – został pierwszym laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, okazją do przetestowania na masową skalę skuteczności surowicy przeciwtężcowej był wybuch I wojny światowej. Dane mówią same za siebie. Statystyki płynące z brytyjskich szpitali wskazują, że o ile w 1914 roku objawy tężca obserwowano z częstością ponad 30/1000 hospitalizowanych rannych żołnierzy, to w 1916 roku wskaźnik ten spadł do około 3/1000. Ale trzy przypadki tężca na tysiąc rannych żołnierzy to i tak dużo! Tężec nadal był problemem powszechnym.
Ostatecznie szala zwycięstwa przechyliła się na stronę lekarzy dopiero wraz z opracowaniem szczepionki (anatoksyny) przeciwtężcowej. Bodaj pierwszą armią, która wprowadziła szczepienia swoich żołnierzy była Armia Francuska. Był to rok 1936. Śladem tym poszła British Army, gdzie szczepić zaczęto w 1938 roku. Gdy okazało się, że u żadnego rannego żołnierza Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego walczącego we Flandrii i Francji wiosną 1940 roku, który wcześniej byłby zaszczepiony nie rozwinął się tężec (ogólną wyszczepialność szacowano wtedy na 80%), szczepienia stały się obowiązkowe. Każdy rekrut Armii Brytyjskiej otrzymywał pierwszą dawkę szczepionki w momencie wcielenia do wojska. Drugą dawkę podawano po sześciu tygodniach, kolejną po sześciu-dwunastu miesiącach. Dawki przypominające stosowano co rok.

Każde szczepienie, któremu poddawany był żołnierz musiało być odnotowane w Soldier's Service Book. "Tetenus Toxoid" - szczepionka przeciwtężcowa.
Niestety do wybuchu wojny w Wojsku Polskim nie wprowadzono programu szczepień przeciwtężcowych. Był to jeden z powodów, obok wyczerpujących się zapasów surowicy przeciwtężcowej, licznych zachorowań i zgonów z powodu tężca wśród polskich żołnierzy podczas kampanii wrześniowej roku 1939. W niektórych przypadkach, chociażby podczas walk nad Bzurą, zachorowania przybierały postać wręcz epidemiczną. Tężec był też powodem śmierci przynajmniej sześciu spośród 118 zmarłych żołnierzy leczonych w Szpitalu Wojennym Nr 604 we Lwowie.  
W powstałych u boku Brytyjczyków Polskich Siłach Zbrojnych stosowano schemat profilaktyki przeciwtężcowej obowiązujący w Armii Brytyjskiej. Oprócz szczepień, czyli profilaktyki pierwotnej, stosowano profilaktykę wtórną tj. po zranieniu. Każdy ranny żołnierz, który wcześniej przynajmniej dwukrotnie był zaszczepiony na batalionowym punkcie opatrunkowym otrzymywał od lekarza zastrzyk z trzema tysiącami jednostek międzynarodowych surowicy przeciwtężcowej. Gdy żołnierz nie był wcześniej szczepiony surowicę podawano przynajmniej trzy razy w odstępach tygodnia. Nieco inny schemat postępowania obowiązywał w Armii Kanadyjskiej oraz Armii Stanów Zjednoczonych. Tam ranny w ramach profilaktyki wtórnej nie otrzymywał surowicy lecz kolejną dawkę szczepionki przeciwtężcowej. Surowica była zarezerwowana dla pacjentów wcześniej niezaszczepionych lub u których rozpoznano objawy rozwijającego się tężca.

Schemat profilaktyki przeciwtężcowej stosowany podczas II wojny światowej w Armii Brytyjskiej,
W okresie II wojny światowej dzięki powszechnym szczepieniom oraz stosowaniu surowicy problem tężca w regularnych jednostkach armii aliantów zachodnich został niemal całkowicie wyeliminowany. Dowodem jest to, że w okresie od 7 grudnia 1941 roku do 1 stycznia 1946 roku w Armii Stanów Zjednoczonych odnotowano jedynie 12 przypadków tężca, przy czym tylko w jednym wypadku był on powikłaniem rany bojowej.     
Brytyjska szczepionka przeciwtężcowa 1943 r. Źródło: sciencemuseum.org.uk

wtorek, 31 maja 2016

Najdzielniejszy człowiek w RAF, który nigdy nie wzbił się w powietrze

W czasie wojny Sekcja Jednostek Pływających Oddziału Morskiego Królewskich Sił Powietrznych (Marine Craft Section, Royal Air Force Marine Branch) uratowała około osiem tysięcy lotników. W rozrzuconych na południowym wybrzeżu Wysp Brytyjskich bazach dyżury pełniły załogi małych, szybkich łodzi motorowych gotowych, by na sygnał ruszyć do akcji poszukiwawczo-ratowniczej. Szacunki wskazują jednak, że pomimo ich olbrzymiego wysiłku tylko jeden na pięciu lotników, którzy na spadochronie opuścili uszkodzoną maszynę i lądowali w morzu, miał szansę na powrót do macierzystego dywizjonu. Rany odniesione w powietrzu, oparzenia, hipotermia, utonięcie. Powodów było wiele. Niejednokrotnie lotnicy oczekiwali w wodzie po prostu zbyt długo. Nie wszystko działało tak, jak powinno. Kulał system powiadamiania, łączności i koordynacji działań. Ale było jeszcze coś. Zwrócono uwagę, że w wielu wypadkach, gdy odnajdywano jedynie zwłoki unoszące się na powierzchni morza, ich głowy zanurzone były pod lustrem wody. Okazało się, że kamizelki wykorzystywane przez RAF nie gwarantują bezpieczeństwa w przypadku utraty przytomności.  
Im się udało. Załoga łodzi ratunkowej typu Type Two 63ft HSL podnosi rozbitków z zestrzelonego bombowca Handley Page Halifax. Kanał La Manche,1942 rok. 
Zadanie opracowania nowych modeli kamizelek ratunkowych otrzymał ośrodek badawczy Królewskich Sił Powietrznych w Farnborough. Pojawił się jendak problem. No bo jak przetestować skuteczność nowych patentów? Przytomny człowiek w sposób odruchowy broni się przecież przed tonięciem, a ówczesne manekiny pozostawiały wiele do życzenia. Inżynierom RAF z pomocą przyszedł zespół kliniki anestezjologii w Oksfordzie.
W 1937 roku Europa zyskała pierwszego profesora w dziedzinie anestezjologii. Był nim Nowozelandczyk z pochodzenia Robert Reynolds Macintosh, postać nietuzinkowa i charyzmatyczna. Zorganizowana przez niego klinika była pierwszym akademickim ośrodkiem anestezjologii na Starym Kontynencie. Oprócz codziennej pracy klinicznej polegającej na znieczulaniu pacjentów do zabiegów, zespół Macintosha prowadził badania naukowe oraz szkolił przyszłych anestezjologów. A warto powiedzieć, że chodź przywykliśmy do dominacji Stanów Zjednoczonych w wielu dziedzinach nauki, to w tamtym czasie w działce anestezjologii właśnie Wielka Brytania wiodła prym na świecie. Po wybuchu wojny Nuffield Department of Anaesthetics stał się jednym z głównych ośrodków kształcących anestezjologów dla armii aliantów zachodnich. Działania wojenne wpłynęły także na zintensyfikowanie badań naukowych prowadzonych przez zespół Macintosha. Część z nich prowadzona była razem z naukowcami z Royal Air Force. Zresztą związki Macintosha z lotnictwem sięgały wielu lat wstecz. W czasach Wielkiej Wojny jako młody pilot (jeszcze nie lekarz) służył w Royal Flying Corsps. Gdy jego maszyna została zestrzelona nad Francją w 1917 roku trafił do obozu jenieckiego. Nie byłby sobą, gdyby nie spróbował nawiać zza obozowych drutów. Gdy pojawiła się więc potrzeba wprowadzenia nadzoru specjalistycznego w dziedzinie anestezjologii w RAF, wybór mógł być tylko jeden. Prof. Macintosh w okresie II wojny światowej pełnił funkcję konsultanta anestezjologii w Królewskich Siłach Powietrznych i Królewskiej Marynarce Wojennej.
Prof. Robert Reynolds Macintosh (po lewej) i jego asystent dr Edgar Pask.
                Nie było rady, kamizelki trzeba było przetestować na żywych, ale nieprzytomnych ludziach. A nikt nie zna się lepiej od anestezjologów na „unieprzytamnianiu przy jednoczesnym niezabijaniu". Ochotnik był znieczulany, do jego tchawicy wprowadzano rurkę intubacyjną, a następnie przy pomocy długich rur prowadzono sztuczne oddychanie. Szaleńcem, który zgodził się, aby to na nim prowadzić testy był asystent prof. Macintosha dr Edgar Pask. Badanie prowadzone w specjalnym basenie w Farnborough było fotografowane i filmowane.  
                Pomoc w opracowaniu nowych kamizelek nie była jedynym zajęciem anestezjologów w ośrodku badawczym RAFu. Uczestniczyli oni także w eksperymentach dotyczących możliwości przeżycia załóg lotniczych wykonujących ratowniczy skok ze spadochronem na dużych wysokościach, a także prowadzili badania nad hipotermią rozwijającą się u lotników przebywających w zimnej wodzie.   
Testy nowych kamizelek ratunkowych dla Królewskich Sił Powietrznych. Modelem jest dr Edgar Pask. Zdjęcia wykonano w centrum badawczym RAF w Farnborough. 

Trudno określić ilu pilotom, strzelcom pokładowym, nawigatorom czy bombardierom badania te uratowały życie. Ale jedno jest pewne - skonstruowanie nowych kamizelek utrzymujących głowę nieprzytomnego lotnika powyżej lustra wody nie byłoby możliwe gdyby nie dzielny dr Pask i jego koledzy z oksfordzkiej kliniki anestezjologii, którzy bezpiecznie przeprowadzili go przez testy.
Ktoś kiedyś napisał, że dr Pask „był najdzielniejszym człowiekiem w RAF, który nigdy nie leciał samolotem”. Dowód na to znaleźć dziś możemy na tym archiwalnym filmie pochodzącym z 1943 roku: https://vimeo.com/103762675

Edgar Pask po wojnie został profesorem anestezjologii w Newcastle. Zmarł w roku 1966 w wieku 56 lat.

piątek, 26 lutego 2016

Stres bojowy w polskiej brygadzie spadochronowej

Noc była ciężka, nieprzespana. Napięcie nie pozwalało zmrużyć oczu. Wszyscy myśleli o tym co przyniesie nowy dzień. I czy w końcu polecą pod Arnhem. Kiedy w godzinach rannych 20 września 1944 roku żołnierze 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej wyskakiwali z ciężarówek, które przywiozły ich na lotniska Saltby i Spanhoe do sztabu generała Sosabowskiego przyszedł rozkaz zmieniający zadanie dla polskiej brygady i wyznaczający nową strefę zrzutu. Żołnierze jeszcze raz przeglądali sprzęt i broń z nadzieją, że tym razem uda się wystartować. Poprzedniego dnia, 19 września, pogoda była tak fatalna, że uniemożliwiła start samolotom transportowym, które miały przyrzucić Polaków do Holandii. Start kilkukrotnie opóźniano, aż w końcu odroczono do następnego dnia. Dnia, który właśnie wyłaniał się z gęstej jak mleko mgły…
W sztabie pospiesznie analizowano nową sytuację. W Arnhem i w rejonie Oosterbeek trwały ciężkie walki. Sytuacja brytyjskiej 1. Dywizji Powietrznodesantowej uwięzionej w kotle na północnym brzegu Renu stawała się coraz bardziej dramatyczna. W odcięciu znaleźli się też Polacy, którzy w dwóch rzutach szybowcowych wylądowali razem z Brytyjczykami. Przygotowywany przez kilka dni plan udziału 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej w operacji „Merket-Garden” wziął w łeb. Teraz brygada miała wylądować bardziej na zachód, w rejonie wioski Driel. Nowym zadaniem polskich spadochroniarzy było dotarcie do promu Heveadorp i przeprawienie się na północny brzeg. Mieli odciążyć w walkach brytyjskie „czerwone diabły”. Nerwy udzielały się wszystkim. Plan wywrócono do góry nogami, pod Arnhem trwała ciężka walka, a tu ta cholerna pogoda… 
W końcu przyszedł rozkaz do założenia ekwipunku oraz spadochronów i wejścia na pokład samolotów. Spadochroniarze objuczeni kilkudziesięcioma kilogramami sprzętu zaczęli gramolić się do maszyn. Zapuszczono silniki  i amerykańskie C-47 powoli  ruszyły na  start. Nerwy  napięte  były  do  granicy możliwości – jak to przed startem. Nagle samoloty zaczęły zawracać na stojanki. Amerykańskie załogi dostały rozkaz przerwania startu. Pogoda nadal była zła. Lot odwołano o kolejne 24 godziny. Spadochroniarze wychodzili z maszyn przeklinając, część miała łzy w oczach. Pewnie zdawali sobie sprawę, że  jutro po  raz trzeci przechodzić będą wszystko od nowa. Chcieli „mieć to już za sobą”. Relacje wskazują nawet, że emocje polskich spadochroniarzy były tak gorące, że część amerykańskich lotników unikała kontaktu z nimi jak mogła. 
Jeden z Polaków nie wytrzymał  napięcia. Wyciągnął broń, przyłożył do głowy i wypalił. Zginął na miejscu. Zwłoki  dwudziestoośmioletniego sapera Tadeusza Mikiciuka ze spadochronowej kompanii saperów pochowano na Cmentarzu Lotników Polskich w Newark-on-Trent w Anglii. 
Polscy spadochroniarze czekający na start. 

*
Mawiają, że do trzech razy sztuka. I tak było tym razem. Samoloty z żołnierzami 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej oderwały się wreszcie od pasów 21 września 1944 roku. Dwa dni po czasie. Polacy wylądowali pod Driel. Gdy okazało się, że prom, którym mieli przeprawić się został  zatopiony,  gen.  Sosabowski  zdecydował,  że  brygada zajmie pozycję we wsi i przejdzie do obrony, ponawiając jednocześnie próby przedostania się przez rzekę. 22 września Niemcy wsparci przez pojazdy opancerzone przeprowadzili atak na Driel,  który  został  skutecznie  odparty  przez  spadochroniarzy.  W  kolejnych  dniach  nie ponawiali  już  tak  silnych ataków. Driel znalazło  się natomiast pod ciężkim ogniem artylerii. Najsilniejszy  ostrzał  spadł  na  polskie  pozycje  23  i  25 września,  a  spośród wszystkich obrażeń  bojowych  rany  odłamkowe  stanowiły  blisko  80%.  Trudno  było  o  bezpieczne schronienie    ostrzeliwana  była  nawet  szkoła,  w  której  rozwinięty  był  główny  punkt opatrunkowy  brygady.  Nie  chroniły  go  nawet  flagi  i  duże  białe  płachty  z  czerwonym krzyżem. Od 22 do 25 września Driel praktycznie było odcięte od zaopatrzenia, niemożliwa była także ewakuacja rannych. Kończyły się zapasy, a także opatrunki, leki i osocze. W trakcie walk w Driel doszło do kolejnego samobójstwa. Na swoje życie targnął się trzydziestoletni żołnierz 3. batalionu spadochronowego kpr. Tomasz Barkiet. Do  tragedii tej doszło 24 września.

*
Samobójstwa były najpewniej wynikiem zaburzeń psychicznych, które rozwinęły się u żołnierzy pod wpływem wielkiego, trudnego do opanowania stresu. Zjawisko to znane było lekarzom wojskowym od lat. Podczas I wojny światowej nazywane było „szokiem artyleryjskim”. U żołnierzy, którzy doświadczyli piekła okopów, walki wręcz, ataków gazowych czy ciężkiego ostrzału często obserwowano zaburzenia psychiczne. Wyłączali się, stawali zamurowani jak słup soli, nic do nich nie docierało. Albo wręcz przeciwnie: w ataku paniki wpadali w szał, robili irracjonalne rzeczy. Niektórzy chwilowo tracili wzrok, słuch, lub choć chcieli, nie potrafili wydusić z siebie słowa. Podczas kolejnej wojny światowej „szok artyleryjski” zastąpiono terminem „wyczerpania walką” - battle  exhaustion,  combat  exhaustion. W Armii Amerykańskiej  rozpoznanie  to  dominowało wśród wszystkich zaburzeń i chorób psychicznych. Problem  ten  dotyczył  również  żołnierzy  wojsk powietrznodesantowych. Na przykład podczas operacji „Market-Garden” w 82. Dywizji Powietrznodesantowej takich przypadków o różnej ciężkości  było aż  261, z czego  do szpitali na tyłach ewakuowano 161 żołnierzy.
Tadeusz Mikiciuk jest zapomnianą polską ofiarą operacji "Market-Garden". Trochę dlatego, że jego ciało spoczywa na cmentarzu lotników polskich w Newark, a nie wraz z resztą Polaków w holenderskim Oosterbeek. Ale po części także dlatego, że nie zginął w boju i nie znajduje się na listach strat 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej [źródło: http://www.derekcrowe.com/poland/wargraves/photo.aspx?id=987]


*
Wśród żołnierzy brygady generała Sosabowskiego, którzy po zakończonej operacji „Market-Garden” znaleźli się w szpitalu  było dwóch, u których rozpoznano objawy, jak to nazwał w swoim sprawozdaniu  szef  służby zdrowia  brygady  ppłk dr Jan Golba, „wyczerpania  nerwowego o charakterze psychoneurotycznym”. Jeden z  nich po tygodniowym  pobycie w szpitalu i odpoczynku powrócił do oddziału, gdy ten znajdował się jeszcze w Holandii.  Hospitalizacja drugiego żołnierza była dłuższa, lecz i on wrócił do brygady.


*
Obecnie nie mówimy już o "wyczerpaniu walką", lecz o "stresie bojowym". Do  czynników  ryzyka  rozwoju  zaburzeń  stresowych u żołnierzy  zalicza  się  między  innymi uczestnictwo w walkach  i  bycie  świadkiem  śmierci  towarzyszy  broni,  odpowiedzialność  za śmierć  cywilów,  uczestnictwo w  zdarzeniu,  które  doprowadziło  do  śmierci wielu  żołnierzy. Brutalność walk odbija się na stanie psychicznym ich uczestników. 
Zaburzenia stresowe występują też w świecie cywilnym. Obserwuje się je u ofiar brutalnych przestępstw, gwałtów, uczestników wypadków.  
Zaburzenia stresowe mogą przybierać też przewlekły charakter. Rozpoznajemy wtedy o PTSD – post traumatic distress sydrome ­– zespół stresu pourazowego.


*
Choć temat zaburzeń stresowych dotykających żołnierzy jest stary jak świat, to od czasu II wojny światowej nie istniał on praktycznie w świadomości polskiej opinii publicznej. Żołnierze przecież nie chorują psychicznie. Są twardzi. Stoją na straży wolności ojczyzny i godności polskiego munduru. Także wojskowa służba zdrowia przez lata jakby problemu nie widziała. Dopiero ostatnie wojny w Iraku i Afganistanie ujawniły problem. Do kraju zaczęli wracać żołnierze, którzy doświadczyli okrutnych rzeczy. Część z nich dotknęły ostre zaburzenia stresowe, u innych rozwinęło się PTSD.Na szczęście jest w kraju miejsce gdzie mogą odnaleźć pomoc. Jest nim Klinika Psychiatrii i Stresu Bojowego Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie.


*
Głównym bohaterem trzeciego odcinka „Kompanii Braci” produkcji Stephena Spielberga jest szeregowiec Albert Blithe. Dziesięcioodcinkowy serial opowiada prawdziwą historię kompanii „E” 506. Pułku Piechoty Spadochronowej amerykańskiej 101. Dywizji Powietrznodesantowej. Podczas walk o Carentan pvt. Blithe w wyniku stresu bojowego utracił wzrok. Objawy wycofały się po krótkim czasie. Ani w zbiorowej świadomości ani w polskim kinie nie mamy szeregowych Blithe’ów. My mamy „niezłomnych”.
Żołnierz 101. Dywizji Powietrznodesantowej pvt. Albert Blithe w wyniku dużego stresu związanego z desantem i działaniami bojowymi podczas walk w normandzkim Carentan stracił na pewien czas wzrok. Blithe jest głównym bohaterem jednego z odcinków "Kompanii Braci", w którym mocno wyeksponowano problem stresu bojowego. 

I na koniec niezwykle ciekawy wywiad z prof. Stanisławem Ilnickim, wojkowym psychiatrą ze szpitala "na Szaserów". Warto przeczytać: Niewidoczne rany