sobota, 22 listopada 2014

Damage control, czyli o tym, jak zjadamy własny ogon


„Zjadamy własny ogon”. Żadne słowa trafniej i bardziej treściwie nie opisują sytuacji, która panuje w działce leczenia ciężkich urazów. Tak właśnie ujął to dr Przemysław Guła, ekspert z zakresu medycyny ratunkowej, podczas zakończonej dziś konferencji pt. „Damage Control Surgery – od pola walki do centrum urazowego”. O co chodzi? Śpieszę z wytłumaczeniem.
Kiedyś, przed erą motoryzacji, ofiary ciężkich wypadków nie miały szans. Umierały zanim nadeszła pomoc. Postęp w dziedzinie techniki, pojawienie się ambulansów, samolotów, helikopterów, stworzenie systemów ratownictwa medycznego, sprawiły, że do szpitali zaczęli trafiać pacjenci, których stan wcześniej nie pozwalał na przeżycie. Współczesna karetka, czy śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego nie jest już wyłącznie środkiem transportu. To mały szpital, w którym nie tylko możliwe jest wykonanie najpilniejszych procedur ratujących życie, ale także przy użyciu najnowszej generacji sprzętu możemy podtrzymywać podstawowe funkcje życiowe. Oczywiście jedynie przez pewien czas. Ale jest to czas pozwalający na dotarcie do szpitala.
Lata temu transport „selekcjonował” pacjentów. Jeżeli ktoś dotarł do szpitala, to znaczyło, że nie mogło być z nim tak źle. Skoro wytrzymał dwu, a nawet czterogodzinną jazdę na noszach ułożonych na masce wojskowego Willysa (tak było chociażby podczas bitwy o Monte Cassino), albo transport ze wsi do szpitala powiatowego oddalonego o 40 kilometrów, karetką marki Warszawa, pod opieką lekarza dysponującego jedynie stetoskopem i torbą z czterema lekami, to 10 minut dalszego czekania na izbie przyjęć nie miało jakiegoś wielkiego znaczenia.
Teraz jest inaczej. Teraz do szpitali trafiają pacjenci naprawdę umierający. Skracając czas dzielący uraz od przyjęcia ofiary wypadku do szpitalnego oddziału ratunkowego paradoksalnie sprawiliśmy, że czasu na odpowiednią diagnostykę i wdrożenie leczenia mamy mało. Albo w ogóle go nie mamy. Zjadamy własny ogon. A ogon to czas. Funkcjonujący kiedyś w odniesieniu do ofiar urazów termin „złotej godziny” przestaje mieć znaczenie. Albo inaczej: trzeba go przedefiniować.

Kiedyś transport sanitarny "selekcjonował" pacjentów. Długi czas ewakuacji i brak możliwości leczenia pacjenta podczas transportu sprawiał, że ci w najcięższym stanie po prostu umierali. Na fotografii  polski żołnierz ranny w kampanii adriatyckiej [IPMS].
Dzisiejsze karetki nie są już tylko środkiem transportu. Szybka ewakuacja pacjentów poszkodowanych w wypadkach do szpitala i możliwość wykonywania na ich pokładzie zabiegów ratujących życie paradoksalnie odebrały czas personelowi Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych. "Eska" Bielskiego Pogotowia Ratunkowego przed SORem Szpitala Wojewódzkiego w Bielsku-Białej.   
Skoro czasu jest niewiele, u nieprzytomnego pacjenta nie jesteśmy w stanie utrzymać ciśnienia, nie wyczuwamy tętna, oddech generowany jest tylko dzięki respiratorowi, a w badaniu ultrasonograficznym wykryliśmy wolny płyn w jamie brzusznej (czyli krew), to co mamy robić? Odpowiedź brzmi: powinniśmy działać według zasady damage control.          
                Pierwotnie termin damage control wprowadzono w marynarce wojennej. Oznaczał on działanie ukierunkowane na wyeliminowanie krytycznych, warunkujących utrzymanie się na wodzie, uszkodzeń okrętu. W latach 80 XX wieku termin ten zaadaptowano na potrzeby chirurgii urazowej. Przez analogię: damage control surgery to chirurgia ukierunkowana na wyeliminowanie tego, co bezpośrednio (tu i teraz) zagraża życiu pacjenta. A w przypadku pacjenta po urazie bez wątpienia jest to krwotok. W najbardziej dramatycznych przypadkach pacjenta „otwiera się” już na SORze. Ze względu na stan chorego nasz zabieg musi być ograniczony do minimum. Krwawiącą śledzionę usuwa się, „lejące” duże naczynia chwyta klemem lub podwiązuje, krwawiącą wątrobę pakuje w chusty i uciska. Brzuch zamyka się wszywając folię albo po prostu łapiąc wszystkie warstwy powłok szwami pojedynczymi. Przy masywnym krwawieniu należy także otworzyć klatkę piersiową. Do tego dochodzi m.in. wykonanie podstawowych zabiegów ortopedycznych (orthopedic damage control) – stabilizacji zewnętrznej złamanej miednicy i kości długich (przy złamanej miednicy, pacjent może stracić nawet do 5 l krwi, a więc tyle ile krąży w jego naczyniach!) – oraz wdrożenie adekwatnej resuscytacji (resuscitation damage control). Dzięki damage control zyskujemy czas. Po zabiegu pacjent trafia na oddział intensywnej terapii, gdzie stabilizowane są jego funkcje życiowe. Dopiero w kolejnych dniach przeprowadza się definitywne leczenie chirurgiczne.      
Na temat pomocy ofiarom ciężkich urazów debatowano na wspomnianej we wstępie konferencji. Czy było o czym rozprawiać? No jasne! Z założenia konferencja miała być platformą dla wymiany doświadczeń pomiędzy lekarzami wojskowymi i lekarzami cywilnymi w zakresie opieki nad ofiarami urazów, a także prezentacji doświadczeń wyniesionych z ostatnich dwóch wojen: w Iraku i Afganistanie. Na moim blogu wielokrotnie padały słowa, i padać będą, że wojna jest akceleratorem postępu w medycynie. Zawsze było tak, że prędzej, czy później, nowości wprowadzane do medycyny polowej znajdowały zastosowanie w warunkach cywilnych. Tak jest i teraz. Mówiono więc o zaopatrywaniu obrażeń mózgo- i twarzoczaszki, klatki piersiowej, brzucha, naczyń i układu ruchu, o znieczuleniu, o postępach w zakresie intensywnej terapii, resuscytacji płynowej i nowych strategiach leczenia urazów. Dużo miejsca poświęcono kwestiom organizacyjnym, funkcjonowaniu zespołów urazowych i temu, co nie działa w naszym kraju, co musimy poprawić. Należy podkreślić, że wojny ostatniego dziesięciolecia dostarczyły olbrzymiego materiału do analiz i zmusiły lekarzy do zmiany, nieraz radykalnej, dotychczasowego postępowania. Nie wszystkie doświadczenia medycyny wojennej da się jednak w sposób bezpośredni zaadaptować do cywilnego ratownictwa medycznego. Działanie w strefie wojennej to przecież zupełnie co innego, dominuje inny typ obrażeń, inne są priorytety we wczesnej fazie postępowania z ofiarą itd. Cywilne środowisko medyczne powinno jednak z uwagą śledzić to, co dzieje się u ich wojskowych kolegów.
Nie wiem czy wiecie, ale urazy są trzecią przyczyną zgonów w krajach rozwiniętych i rozwijających się – zaraz po chorobach układu sercowo naczyniowego i nowotworach. W grupie do 40 roku życia są one natomiast na miejscu pierwszym! Ofiarami urazów spowodowanych wypadkami komunikacyjnymi i budowlanymi, pobiciami, samobójstwami czy działaniami bojowymi są na ogół osoby młode, w sile wieku, dotychczas zdrowe. Problem dotyka nie tylko samego pacjenta; urazy są źródłem olbrzymiej tragedii całych rodzin. O ile choroba nowotworowa daje czas na załatwienie spraw, na przygotowanie się, tak wypadek zawsze jest zaskoczeniem. Rozpatrując ten temat w kategoriach ekonomicznych trzeba napisać, że urazy są przyczyną utraty największej ilości lat pracy i skutkują wieloletnim korzystaniem z zasiłków socjalnych.

Oprócz wykładów prezentowanych w sesjach plenarnych zorganizowano także sesję plakatową. Mimo, że przed konferencją zgłoszono więcej prac, komisja Wojskowego Instytutu Medycznego zaakceptowała jedynie sześć z nich. Tym bardziej się cieszę, że wśród nich znalazły się dwa plakaty mojego autorstwa (współautorem jednego z nich był mój kumpel kmdr ppor. lek. Andrzej Nowik, lekarz 3. Flotylli Okrętów z Gdyni). Plakaty dotyczyły (a jakże!) historii medycyny wojennej. Niezwykle satysfakcjonujące jest, że nasz wysiłek został dostrzeżony, a przede wszystkim, iż środowisko wojskowej służby zdrowia nie bagatelizuje historii medycyny. Zresztą od dawna na łamach „Lekarza Wojskowego” – czasopisma naukowego Wojskowego Instytutu Medycznego – funkcjonuje dział poświęcony historii medycyny. Po konferencji jestem jeszcze bardziej zmotywowany do dalszych badań! I wiecie co? Ze swego rodzaju satysfakcją słuchałem o niektórych „nowych” rozwiązaniach w medycynie ratunkowej i medycynie polowej. Na przykład o „wprowadzonym do użycia” osoczu liofilizowanym. Na marginesie dodam, że osocze suszone na masową skalę stosowano podczas II wojny światowej. Później na wiele lat po prostu o nim zapomniano. Ciekawe ile jeszcze takich „nowych” wynalazków znajdzie zastosowanie w najbliższym czasie. Może warto sięgnąć wstecz i popatrzeć co tam fajnego już kiedyś wymyślono? Historia ma znaczenie! Amen:)  


wtorek, 11 listopada 2014

Współczesne badania z wojną w tle



Jedną z rzeczy, która spędza sen z powiek naukowcom, a klinicystów przyprawia o drżenie rąk (złośliwi pewnie pomyślą, że mowa tu o alkoholu), to oporność bakterii na antybiotyki. Dziś zdajemy sobie z tego sprawę. Ale kiedy w latach 40. XX wieku wprowadzono do użycia pierwszy antybiotyk – penicylinę – nikt nie przypuszczał, że pierwotnie wrażliwe na działanie leku bakterie z biegiem czasu uodpornią się na jego działanie. Od tamtego czasu odkryto bądź zsyntetyzowano całą gamę leków bakteriostatycznych i bakteriobójczych. Zaczęto je stosować coraz częściej i na coraz większą skalę. Wykorzystywano je już nie tylko do leczenia zainfekowanych chorych, ale także do profilaktyki. Uratowały one (i nadal ratują) niezliczoną liczbę pacjentów, których los przed erą antybiotyków byłby przesądzony.
Z biegiem czasu zaobserwowano jednak, że w przypadku niektórych pacjentów leki nie działają. Z roku na rok obserwowano coraz więcej takich przypadków. Okazało się, że to nie „wina” pacjentów a bakterii, które zyskały odporność. Badania wykazały, że istnieją różne jej mechanizmy. Niektóre bakterie na przykład produkują enzymy, które są w stanie rozłożyć lek. Inne modyfikują swoje białka będące „punktem uchwytu” antybiotyków. To tak jakby jeden z puzli zmieniał swój kształt, aby drugi już do niego nie pasował. Inne jeszcze aktywnie usuwają lek z wnętrza swojego jednokomórkowego ciałka.
Czy antybiotykooporność stanowi problem? Olbrzymi! W praktyce klinicznej spotykamy coraz więcej pacjentów, u których trzeba stosować antybiotyki „z najwyższej półki” bo inne nie działają albo musimy łączyć kilka ich rodzajów. Rośnie też liczba szczepów opornych na kolejne grupy antybiotyków. W skrajnych przypadkach bakteria, która dokonała inwazji ludzkiego organizmu okazuje się być oporna na niemal wszystkie, lub dosłownie wszystkie dostępne lekarstwa. Co wtedy?
Ciągle wymyślamy coś nowego, a bakterie wciąż znajdują sposób na nasze leczenie. Taka zabawa w kotka i myszkę. Jak z urzędem skarbowym:) Żartów jednak nie ma. Niektórzy wróżą wręcz koniec "ery antybiotyków".
Szczególnie narażeni na zarażenie szczepami opornymi są pacjenci z obniżoną odpornością, długo i często leżący w szpitalu, hospitalizowani na oddziałach intensywnej terapii. To paradoks, ale prawdziwą fabryką opornych bakterii są właśnie szpitale. Duża liczba pacjentów z różnymi zarazkami, stosowanie silnych antybiotyków, które „selekcjonują oporne szczepy”, oraz – niestety – nie zawsze respektowane zasady higieny, tak przez pacjentów jak i personel medyczny, sprzyjają powstawaniu odporności na działanie antybiotyków.
Ostatnio okazało się jednak, że antybiotykooporne bakterie istniały przed rokiem 1928 i odkryciem przez Alexandra Flemminga Penicyliny. Niebagatelną rolę w tym odkryciu odegrał pewien brytyjski żołnierz… 

Cofnijmy się do czasów I wojny światowej.
13 marca 1915 roku w rozwiniętym we francuskim Wimereux No 14 Stationary Hospital zmarł brytyjski żołnierz Ernest Cable. Służący 2 batalionie East Surrey Regiment 28-letni szeregowy Cable do szpitala trafił z powodu nasilającej się krwistej biegunki i pogorszającego się stanu ogólnego. Zresztą nie on jeden cierpiał z tego powodu. Fatalne warunki higieniczne panujące w okopach frontu zachodniego sprzyjały epidemiom. U Cable’a podejrzewano czerwonkę bakteryjną. Armijny bakteriolog porucznik William Broughton-Alcock z RAMC pobrał próbki do badań. Wyniki potwierdziły przypuszczenia: czerwonka bakteryjna spowodowana Shigellą flexneri. Mimo śmierci pacjenta próbka o kodzie NCTC1 nie została wyrzucona na śmietnik. Przeciwnie – była ona pierwszą, która została zdeponowana w UK National Collection Type of Cultures. Dziś instytucja ta dysponuje 5600 szczepami bakterii.

Po blisko stu latach zespół brytyjskich i kanadyjskich naukowców wrócił do próbki NCT1. Okazało się, że nawet gdyby Cable nabawił się choroby podczas walk w Normandii w 1944 roku, nic nie byłoby mu w stanie pomóc. Wyhodowana z próbek jego kału Shigella jest bowiem oporna na penicylinę, która pod koniec II wojny światowej była już lekiem powszechnie stosowanym. Co więcej, nawet wprowadzona w parę lat po wojnie erytromycyna nic by nie zdziałała. Na nią bakteria także nie jest wrażliwa. Badacze porównali genom Shigelli, która zabiła Cable’a z innymi szczepami S. flexnerii wyizolowanymi od chorych w Japonii w 1954 roku oraz w Chinach w latach 1984 i 2002. Okazało się, że genomy bakterii zgodne są w 98%. Stosując techniki biologii molekularnej naukowcy wykazali, że zabójcza Shigella z I wojny światowej posiada geny warunkujące oporność na wymienione antybiotyki. Swoje badania opublikowali 8 listopada 2014 roku na łamach jednego z najbardziej prestiżowych czasopism medycznych „The Lancet”. Niemal dokładnie w 96 rocznicę zakończenia I wojny światowej i 100 lat po jej wybuchy.
Trzeba zadać pytanie czy w wynikach tych badań jest coś nadzwyczajnego. Po głębszym zastanowieniu należy stwierdzić, że chyba nie. Przecież pierwszych antybiotyków nie wymyślono, ani nie zsyntetyzowano, lecz odkryto. A to duża różnica. Antybiotyki występowały w przyrodzie długo wcześniej zanim powstało coś, co dziś nazywamy nauką. W świecie przyrody są one narzędziem międzygatunkowej rywalizacji – o przestrzeń życiową, o składniki pokarmowe itd. I tak, penicylina produkowana jest w naturze przez drożdżaka Penicillum notatum i jest ona wyrazem antagonizmów między grzybami a bakteriami. Nic więc dziwnego, że w równie naturalny sposób niektóre bakterie „próbowały uodpornić się” na działanie antybiotyków. Potwierdza to Kate S. Baker z Wellcome Trust Sanger Institute, która w wywiadzie dla portalu newscientist.com powiedziała: Musimy pamiętać, że penicylina jest naturalnym związkiem chemicznym, więc bakterie mieszkające obok drożdży zmuszone były do wytworzenia mechanizmów umożliwiającym im przeżycie. 
Opublikowane badania nie są jednak bezwartościowe. Nic z tych rzeczy! Naukowcy liczą, że analiza genomu bakterii i prześledzenie jak rozwijała się antybiotykooporność przyczynią się do wytworzenia nowych generacji leków, a przede wszystkim szczepionek. Szacuje się, że biegunka spowodowana Shigellą wciąż  uśmierca rocznie 750 tysięcy dzieci poniżej piątego roku życia. Problem dotyczy głównie ubogich krajów o niskim standardzie życia. Stawka jest więc wielka.      
   

A dla gorliwych polecam pełny tekst publikacji. Ja niestety nie dałem rady:) www.thelancet.com 

Źródła:
1) http://www.thelancet.com/journals/lancet/article/PIIS0140-6736%2814%2961789-X/fulltext# 
2) http://www.newscientist.com/article/dn26522-first-world-war-dysentery-bug-was-penicillinresistant.html#.VGKBs2ck8o8

piątek, 7 listopada 2014

Hełm z dziurą obok orła



Czasami odnoszę wrażenie, że cmentarze wojenne spowszedniały mi. Nie powiem, zawsze robią na mnie wrażenie rzędy krzyży i gdzieniegdzie pojawiające się Gwiazdy Dawida z wyrytymi nazwiskami żołnierzy – najczęściej młodych, 20- 30-letnich. Takich jak ja. Ale chodząc wśród nagrobków wojna i śmierć mimo wszystko zdają mi się takie odległe i nierealne. To dziwne, ale tych nagrobnych płyt nie zawsze wiążę z wojną...
Pod koniec października byliśmy w Holandii. 70 lat minęło od walk polskiej 1. Dywizji Pancernej w Brabancji i wyzwolenia jej stolicy – Bredy. Braliśmy udział w uroczystościach na trzech polskich cmentarzach: w Oosterhout, w Bredzie-Ginneken i największym w Bredzie przy Ettensebaan. Na tym ostatnim leży 162 polskich żołnierzy. Zgodnie ze swoją wolą w Bredzie spoczął także dowódca dywizji gen. Stanisław Maczek. Kompania reprezentacyjna, orkiestra wojskowa, przemówienia, wiązanki biało-czerwonych i pomarańczowych kwiatów, błogosławieństwa, salwy honorowe. Wszystko „ku pamięci”. Słowa „wojna”, „polegli”, „zginęli” padały wielokrotnie.  Ale wojna? Wojna była dawno, minęła. Wojna – jaka wojna? Wojna, kiedy wieje przyjemny wiatr, obok koledzy, dziewczyny, sympatyczni Holendrzy, miła atmosfera, a nad głową krąży oryginalny Spitfire?
Odwiedziliśmy Generaal Maczek Museum. Zdjęcia, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy, gabloty pełne mundurów i wyposażenia, klimatyczne dioramy, broń. Moglibyśmy tam spędzić cały dzień. W muzeum znajduje się też gablota z hełmami. Dominują te, z wymalowanymi orłami. Ale są wśród nich także hełmy kanadyjskie i brytyjskie. Przystanąłem na chwilę aby lepiej się im przyjrzeć. Moją uwagę przykuł hełm motocyklowy. Helmet, steel, Despatch Rider’s, Mk I – tak oficjalnie nazwali go Brytyjczycy. Hełmów, takich jak ten, używali nasi gońcy motocyklowi i żandarmi pełniący służbę na dwóch kółkach. Także ten egzemplarz należał do żołnierza 1. Dywizji Pancernej. Piękny stan zachowania, skórzana, brązowa podpinka, namalowany żółty orzeł. A obok orła przestrzelina. Schyliłem się, zaglądnąłem do środka. Rozerwana wyściółka świadczyła o tym, że kula dosięgła głowy. Trafiła nad prawym okiem w okolicę czołową. Niechybna śmierć. Tu wojna wydała mi się taka realna. Prawdziwa, przerażająca. Śmiertelna.
Pytania te to nie próba budowania podniosłego, literackiego nastroju. One same się nasunęły. W jakim oddziale służył? Ile miał lat? Skąd pochodził? Jak miał na imię? Gdzie go pochowano?   
Trudno przejść obojętnie obok hełmu z dziurą obok orła.

***

W dniach 23-28 listopada 2014 roku członkowie Beskidzkiego Stowarzyszenia Maczkowców i Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Breda” uczestniczyli w kolejnej historycznej wyprawie. Tym razem celem była holenderska Breda. Z Bielska-Białej wyruszyły dwa busy, razem 14 osób.
Uczestniczyliśmy w oficjalnych rocznicowych obchodach, złożyliśmy kwiaty, zwiedziliśmy też pola bitew stoczonych nad Kanałem Mark, w Moerdijk i Kapelsche Veer. W Holandii spotkaliśmy przyjaciół ze Stowarzyszenia „Odwach” z Poznania, GRH „Poland” z Bydgoszczy i GRH 44/100 działającej przy 100. Poznańskiej Drużynie Harcerskiej im. gen. S. Maczka.
Wyjazd organizacyjnie wsparła Federacja Organizacji Polskich Pancerniaków i Armia Holenderska. Dzięki! Ale szczególne słowa wdzięczności należą się prezesowi naszego stowarzyszenia Jamesowi Jurczykowi, bez którego pomocy nie udałoby się pojechać w tak licznym gronie.

 Kanał Mark. Dokładnie w tym miejscu, opodal osady Langeweg, w nocy z 30/31 października 1944 r. przeprawił się 8. batalion strzelców. Zaciekłe walki trwały do 1 listopada, kiedy to pododdziały baonu zmuszone były wycofać się. 31 października ustanowiono świętem 8. batalionu strzelców "krwawych koszul". Bardzo chcieliśmy odwiedzić to miejsce. Nasza grupa odtwarza przecież pododdział 8. baonu i tak jak jego żołnierze nosimy na kołnierzach seledynowo-granatowe proporczyki, a na szyjach czerwone "krwawe"szaliki. 


Okolice Moerdijk nad Hollands Diep. Silnie bronioną przez Niemców i ufortyfikowaną miejscowość zdobył wspólnym natarciem 10. Pułk Strzelców Konnych, 24. Pułk Ułanów i pododdziały 3. Brygady Strzelców. W miejscu, w którym się znajdujemy nacierał batalion strzelców podhalańskich. Dostępu do Moerdijk broniły ustawione na drogach żelbetowe wielkie zapory przeciwczołgowe. Ich ominięcie nie wchodziło w grę - podmokły teren gwarantował zakopanie się czołgu. Zapory trzeba było rozbijać ogniem armat polskich Cromwelli. Żmudna to była robota. I, wiadomo - pod ogniem nieprzyjaciela. Ślady walk widoczne są do dziś.  

 



Na jednej z zapór nasi złożyli wszystko mówiący podpis. W dobrym stanie zachował się do dnia dzisiejszego. Widoczne są także ślady po broni małokalibrowej. Na moim mundurze (a jakże!) proporczyki w barwach służby zdrowia - lekarz 8. batalionu strzelców.  










 Na Kapelesche Veer pod tablicą upamiętniającą walczących tam żołnierzy złożyliśmy biało-czerwoną wiązankę. W czasie walk o tę małą wysepkę na Mozie w tyłek od niemieckich spadochroniarzy dostał 9. batalion strzelców "flandryjskich". Polakom nie udało się zdobyć Kapelesche Veer. Bezowocne były także szturmy 41. Royal Marines Commando, komandosów norweskich i belgijskich. Niemców wykurzyli stąd po ciężkich walkach dopiero pod koniec stycznia 1945 r. Kanadyjczycy.    

 Już po zakończeniu wojny do Bredy trafił niemiecki czołg PzKpfw V Panther. Był to dar od żołnierzy 1. Dywizji Pancernej. Techniczne i modelarskie zainteresowania chłopaków wybuchły tu ze zdwojoną siłą. Techniczne szczegóły "kociaka" interesowały mnie jakby mniej. Zabrałem się więc za fotografowanie.


 Połączone siły polsko-holenderskie przed Generaal Maczek Museum. To tu eksponowany jest "hełm z dziurą obok orła". Siedzimy na fragmencie mostu Bayley'a. Piotrek i Andrzej holendrują. 

 Przypadł nam zaszczyt opuszczenia polskiej flagi przed muzeum. Staraliśmy się jak mogliśmy, aby dochować ceremoniału.

W drodze powrotnej do Polski przyszedł czas na Oorlogsmuseum w Overloon. 

Gdy jedni z wywieszonymi jęzorami podziwiali amerykański sprzęt, który w muzeum zgromadzony jest w imponującej ilości, inni dumali nad szczegółami wyposażenia brytyjskiego. Oczywiście ja należałem do tej drugiej grupy.

Mojej uwadze nie mógł jednak ujść amerykański ambulans na bazie Dodge'a WC53 z pięknie zrekonstruowanym wnętrzem i wyposażeniem sanitarnym.

Gdybym miał dostać jeden z muzealnych pojazdów, wybrałbym sobie Challengera. Maszyny tego typu wykorzystywał nasz 10. Pułk Strzelców Konnych.

Nie pogardziłbym także Shermanem Crabem. Tu w barwach 73. Dywizji Pancernej. Jej pojazdy bardzo często współpracowały z polską 1. Dywizją Pancerną.

W ostateczności – Cromwell. Uszkodzone podwozie po stronie prawej jakoś by się naprawiło:)

Wojtek woli cięższy sprzęt. Np. czołg piechoty Churchill.

A Grześ, jak to Grześ. Skromny chłopiec. Jemu wystarczy 6-funtówka. 


Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Grzesia Bogacza.