Alianci zostawili powstańców samych
sobie. Opuścili nas. Zdradzili, a w najlepszym wypadku byli bierni. I takie tam.
Ostatnio można było całkiem sporo podobnych opinii usłyszeć.
No dobra, to pokażę wam tę bierność.
14 sierpnia 1944 roku z lotniska Foggia we Włoszech wystartował
do zadania specjalnego Liberator B-24 „F” o numerach KG871 z 31 Dywizjonu Południowoafrykańskich
Sił Powietrznych (SAAF) 205. Grupy RAF. Załoga składała się z siedmiu lotników:
Capt Nicolaas Van Rensburg – SAAF
Lt Ray Arras Lavery – SAAF
Lt John Christopher Branch-Clark – SAAF
WO2 Joseph Arnold Meyer – SAAF
WO Reginald Walter Stafford – SAAF
Sgt Edward Hall Turner – Royal Air Force Volunteer Reserve
WO2 Ben Nevis Woods – SAAF
Celem misji była objęta powstaniem
Warszawa, a na pokładzie znajdowały się zasobniki dla walczących w stolicy
Polaków. Liberator został zestrzelony i spadł na Pradze u zbiegu ulic Batalionu
Platerówek i Jagiellońskiej. Cała załoga zginęła. Po wojnie zwłoki lotników
zostały przeniesione na cmentarz aliancki w Krakowie. Lista poległych alianckich
lotników latających na placówki bądź to w Warszawie, bądź poza nią jest
znacznie dłuższa.
Misje były skrajnie niebezpieczne. Na
liczącej kilka tysięcy kilometrów (tam i z powrotem) trasie zagrożeniem były
nie tylko niemieckie nocne myśliwce, czy baterie artylerii przeciwlotniczej.
Już sama długość lotu była wystarczającym czynnikiem ryzyka. A loty odbywały
się w nocy. Nad Karpatami załogi walczyły z sierpniowymi burzami i oblodzeniem.
Gdy już przeszło się nad Tatrami i udało się szczęśliwie minąć rejon Tarnowa,
gdzie operowały myśliwce, trzeba było zejść bardzo nisko – do Wisły. A potem ku
górze, na północ. Wiele kilometrów przed celem załoga przestawała nawigować.
Warszawę było widać z daleka. Płonęła. Zrzut następował z niskiego pułapu, na
otwartych klapach, przy małej prędkości i w ogniu artylerii. Straty załóg były
bardzo duże.
Tej samej nocy, kiedy zginęła załoga
kapitana van Rensburga, do baz nie powróciło znad Warszawy łącznie osiem maszyn.
Podczas misji nad Polską ginęli
Kanadyjczycy, Szkoci, Anglicy i Irlandczycy, Australijczycy oraz Polacy z 1586
Eskadry do Zadań Specjalnych. W większości młodzi ludzie, czasem wręcz chłopcy.
Nie mam siły więc słuchać tych bzdur, że
alianci zostawili powstanie. Co można było więcej zrobić w tamtej sytuacji?! Chociażby przez szacunek dla spoczywających na Cmentarzu Rakowickim lotników wypadałoby zamknąć gęby i przestać pleść głupstwa.
Do
Warszawy drogą lotniczą trafiała nie tylko broń ręczna, granatniki
przeciwpancerne, granaty czy amunicja. W zasobnikach leciał także sprzęt
medyczny – zestawy chirurgiczne, opatrunki, witaminy, morfina i inne
leki. To za sprawą alianckich zrzutów w stolicy znalazło się osocze suszone.
Wtedy, podczas powstania, wykorzystano je pierwszy raz na naszych ziemiach. W
podobny sposób trafiła do nas penicylina. Anonimowy powstaniec, dziś już nie
ustalimy który, był pierwszym pacjentem, który na terenie Polski otrzymał ten cudowny
lek. Zresztą penicylina przewija się w powstańczych wspomnieniach. Wystarczy
wpisać odpowiednie słowa klucze w Internecie. Pudełka z tym pierwszym
antybiotykiem znalazły się w zasobnikach nieoficjalnie i w dużej tajemnicy
przed… Brytyjczykami. Ofiarowana powstańcom penicylina była bowiem darem służby
zdrowia II Korpusu Polskiego gen. Andersa. W sierpniu 1944 roku wciąż była ona
nowością, a jej zapasy ciągle były ograniczone. Ściśle ją reglamentowano. Miała
ona trafiać przede wszystkim do poszkodowanych w działaniach bojowych na
froncie. Zresztą polskie oddziały otrzymywały ją od Brytyjczyków. Ogółem udało
się przerzucić do Warszawy 191 tys. jednostek oxfordzkich soli wapniowej oraz
4,5 mln soli sodowej penicyliny. Na spisie materiałów sanitarnych wysłanych do
Polski widnieje jednak dopisek: [penicylina] stanowi dar II Korpusu Polskiego i nie powinna być ujawniona władzom
brytyjskim.