wtorek, 29 października 2013

Na pierwszej linii. Część 1 - Morfina


Nie, nie będzie to recenzja książki Szczepana Twardocha. Ale też będzie o morfinie.
Morfina jest jednym z najdłużej wykorzystywanych leków. Jej kariera w medycynie trwa nieprzerwanie od ponad 200 lat. Wszystko zaczęło się w 1804 roku, kiedy to młody, dwudziestojednoletni aptekarz z Niemiec Wilhelm Sertürner wyizolował morfinę z opium – soku z niedojrzałych makówek maku lekarskiego Papaver somniferum. No, może z tym „wszystko” to przesada. Sok z maku zawierający alkaloidy o działaniu przeciwbólowym, uspokajającym i nasennym znano przecież już w starożytności.
Morfina nadal jest jednym z podstawowych opioidowych leków przeciwbólowych. Siłę działania przeciwbólowego innych opioidów odnosi się właśnie do siły działania morfiny.

W czasie II wojny światowej morfina znajdowała się na każdym poziomie "łańcucha" ewakuacji, a z biegiem czasu znalazła się w indywidualnych zestawach pierwszej pomocy, którymi dysponowali alianccy żołnierze. Stało się to możliwe po wprowadzeniu ampułkostrzykawek, podobnych do współczesnych tubek kleju Super Glue, ale trochę od nich mniejszych. Amerykanie zwali je ‘syrrette’, zaś Brytyjczycy ‘ampoule syringe’. W kulturze masowej ampułkostrzykawka morfiny jest niemal symbolem polowej medycyny okresu minionej wojny. Pojawiała się w scenach kultowego już „Szeregowca Ryana” i „Kompanii Braci”.

 Scena z filmu "Szeregowiec Ryan" w reż. Stephena Spielberga. Sierżant Mike Horvath (po prawej) podaje morfinę rannemu Wade'owi. 


Ampułkowstrzykawki umożliwiały szybkie i łatwe podanie leku. Wystarczyło ściągnąć osłonkę, nacisnąć mandryn, który przebijał tubkę, wyciągnąć mandryn, a następnie wbić igłę w skórę pod kątem 45o i wycisnąć zawartość tubki. Ampułkostrzykawka zawierała ½ grana chlorowodorku morfiny. Gran (ang. grain) to rzadko już dziś używana jednostka masy, której nazwa pochodzi od ziarna zboża. 1 gran to 1/7000 funta tj. 64.79891 mg. A więc ampułkostrzykawka zawierała w przybliżeniu 32 mg chlorowodorku morfiny. 
Apułkostrzykawka z 1/2 grana chlorowodorku morfiny produkcji brytyjskiej firmy Borroughs Wellcome & CO. wraz z metalowym pudełeczkiem i instrukcją. Tego typu ampułkostrzykawki znajdowały się na wyposażeniu British Army, Royal Navy oraz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. [Fot. ze zborów autora]

Gdyby pojedyncza dawka nie przyniosła oczekiwanego efektu, należało podać kolejną. Morfina ma jednak groźne działanie uboczne – działa depresyjnie na ośrodek oddechowy w pniu mózgu. Z rozważań teoretycznych oraz z praktyki wynika, że śmierć z przedawkowania opioidów należy raczej do przyjemnych. Człowiek w prawdzie umiera z powodu braku tlenu, ale nie towarzyszy temu uczucie duszenia się. Wręcz przeciwnie – zasypia błogim snem. Obserwator zauważy z kolei hipowentylację – spowolnienie oddechu – oraz wąskie jak szpilki źrenice. Nie ma żartów. Dlatego też podanie każdej dawki morfiny należało odnotować w karcie ewakuacyjnej, która towarzyszyła rannemu podczas całej drogi z batalionowego punktu opatrunkowego do szpitala na dalekich tyłach. Tak nakazywała instrukcja „Służba zdrowia w polu” z 1944 roku, która m.in. określała zasady ewakuacji medycznej w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie (PSZ). Była ona tłumaczeniem brytyjskiego „Royal Army Medical Corps Training Pamphlet No.2” z roku 1943.  Na czole rannemu malowano dermatografem także duże „M”. Na marginesie dodam, że formowane na Wyspach Brytyjskich i na Bliskim Wschodzie oddziały PSZ tworzono na wzór brytyjski.  
 Fragment instrukcji "Służba zdrowia w polu" prezentujący formę zapisu w karcie ewakuacyjnej dawki i czasu podania rannemu morfiny. 
  
Ampułkostrzykawki znajdowały się także na wyposażeniu brytyjskich czołgów oraz w zestawach pierwszej pomocy na okrętach Royal Navy. W instrukcji pt. First Aid in the Royal Navy 1943” zapisano: Morfiny wymagają wszyscy ranni we wstrząsie, a także bardzo cierpiący. Twoim obowiązkiem jest w takim wypadku odnaleźć lub wysłać wiadomość do jednego z oficerów, którzy mają dostęp do tego leku. Wyjaśnij mu gdzie znajduje się poszkodowany i w jakim jest stanie. Po podaniu morfiny powinieneś przyczepić na ubraniu rannego tabliczkę z zanotowaną dawką i godziną jej podania (tłumaczenie własne z jęz. ang.).
Po lewej: Instruktażowa fotografia przedstawiająca technikę podskórnej iniekcji morfiny z wykorzystaniem apułkostrzykawki. Po prawej: zdjęcie z tego samego podręcznika. Warto zwrócić uwagę na literę "M" namalowaną na czole rannego marynarza. Źródło: Medical and surgical handbook for the guidance of officers in command of H.M. vesels not carrying a medical officer, His Majesty’s Stationery Office, Londyn 1946. 

Postęp motoryzacji i rozwój lotnictwa sprawiły, że w czasie II wojny światowej była masa poparzeń. Oparzenia są piekielnie bolesne. Szybkie wdrożenie leczenia przeciwbólowego było elementem leczenia przeciwwstrząsowego. Morfiny nie mogło więc zabraknąć w apteczkach, którymi dysponowały załogi samolotów. Dotychczas spotkałem dwa rodzaje brytyjskich „lotniczych” pudełek z morfiną. W każdej z nich znajdowały się dwie ampułkostrzykawki. Różnica widoczna jest na zdjęciach poniżej. Napis na jednej naniesiony był farbą czerwoną, na drugiej zaś granatową. Na obu widniały symbole ‘AM’ – Air Ministy. Ciekawostką jest, iż właśnie taki rodzaj ampułkostrzykawek zabrali ze sobą pod Arnhem żołnierze służby zdrowia polskiej 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej. 


Pudełka na ampułkostrzykawki morfiny z zestawów pierwszej pomocy RAF. Warto zwrócić uwagę na symbol Ministerstwa Lotnictwa "AM" (Air Ministry). W każdym pudełku znajdowały się dwie ampułkostrzykawki, w przeciwieństwie do prezentowanej wyżej wersji przeznaczonej dla wojsk lądowych. [Fot. ze zbiorów autora].    

Interesujące jest też to, że polskie oddziały walczące w bitwie o Monte Cassino korzystały z ampułkostrzykawek produkcji amerykańskiej. Szef służby zdrowia 5. Kresowej Dywizji Piechoty mjr lek. Kaczanowski raportował: Dzięki staraniom Szefa Służby Zdrowia 2 Korpusu otrzymano 2500 tubek morfiny amerykańskiej, pozwalającej na wykonywanie zastrzyków nawet pod ogniem pierwszej linii. Morfinę tę rozdzielono na wszystkie punkty opatrunkowe od linii do WPO [wysuniętego punktu opatrunkowego] 6 Komp. San. włącznie.
Źródło: Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego, sygn. A.XIa/6/4, Działanie służby zdrowia 5 KDP w bitwie pod Cassino.
Replika amerykańskiego pudełka mieszczącego pięć ampułkostrzykawek winianu morfiny (w brytyjskich ampułkostrzykawkach znajdował się chlorowodorek morfiny). [Fot. ze zbiorów autora].  


I na koniec relacja rannego podczas operacji „Market-Garden” lekarza 2. batalionu spadochronowego 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej por. Stanisława Leszczyńskiego:
W szpitalu najpierw zajął się mną Florek Sztuba. Założył kartę ewakuacyjną, żartował. W ranie na podudziu tkwił gdzieś pod strzałką odłamek. Dr Miljan postanowił go usunąć. Jestem na stole operacyjnym Marian Kleinberg przygotowuje narkozę dożylną z pentotalu. Jestem już przywiązany do stołu – gdy nagle nasza szkoła-szpital znalazła się pod ogniem artyleryjskim. Tu wali się sufit – tu ściana. Przed oknem ruch – wszyscy się kryją. Sanitariusze, Kleinberg, znikają. Został przy mnie jedynie Miljan. „Jeśli zginiemy – zginiemy razem kolego”. Nie ruszył się od stołu. Po paru minutach uspokoiło się. Marian [Kleinberg] wrócił by mnie uśpić. Długo, długo nie zasypiałem. Byłem w szoku, krzyczałem, płakałem. Odłamka nie udało się usunąć. Powierzchowny gruby opatrunek – spodnie – i na podłogę. Nie pamiętam czy były jakieś materace. Leżałem wśród dziesiątków żołnierzy. Bezpośrednio po zabiegu spałem dość długo. Gdy się obudziłem – leżała obok torba lekarska, w której miałem min. znaczną ilość ampułek –strzykawek z morfiną, ponadto flakon roztworu morfiny (1ml=0,02). Ból mojej nogi wzmagał się. Ale po cóż jest morfina! Ona przywracała ni równowagę ducha. Co kilka godzin robiłem sobie wstrzyknięcie. Popadałem w błogi nastrój, optymizm. Ten i ów z rannych podsuwał się do „doktora”. Hojną ręką szafowałem tym wspaniałym lekiem.
Źródło: S. Leszczyński, Moje drogi z Polski i do Polski, „Archiwum Historii i Filozofii Medycyny”, 1994;  suplementy (2), s. 59.
    

     

czwartek, 17 października 2013

Dziś pierwsza rocznica śmierci dr. Bolesława Rutkowskiego


Gdy ładnych parę lat temu czytałem wspomnienia chirurga II Korpusu Polskiego doktora Adama Majewskiego pt. „Wojna, Ludzie i Medycyna” nie przypuszczałem, że kiedykolwiek  będę miał okazję spotkać któregoś z opisywanych w nich lekarzy. A jednak spotkałem.
Doktora Bolesława Rutkowskiego poznałem w 2009 roku. Nasza znajomość trwała trzy lata. Zawsze z radością odwiedzałem Gliwice, gdzie Doktor mieszkał od czasu powrotu do Polski z Zachodu w 1948 roku. Jego opowieści o młodości, o studiach w Bukareszcie a potem na Polskim Wydziale Lekarskim przy Uniwersytecie w Edynburgu, o wojnie i bitwie pod Monte Cassino, o Jego szefie – gen. prof. Bolesławie Szareckim, w końcu o powrocie do kraju i początkach polskiej anestezjologii były pełne wdzięku. Nie było w nich nawet grama patosu. Doktor nie budował wzniosłej atmosfery. Wręcz przeciwnie, opowiadał w sposób stonowany i do bólu prawdziwy. A przy okazji w sposób niezwykle zabawny. Niesłychane było też to, ile pamiętał – nazwiska, imiona, daty, dawki leków!

Dziś mija rok od śmierci Doktora Rutkowskiego. Usiadłem sobie przy zdjęciach z jego wojennego albumu. Coś by trzeba napisać... Tylko coś wesołego! Bo dr. Rutkowski był niezwykle pogodnym i pozytywnie nastawionym gościem.
Gdy trafił do Edynburga miał 26 lat. Heh, tyle co ja teraz. Chłopaki młode, przystojne, w mundurach podchorążych. Wiadomo – dziewczyny. Oczywiście nie omieszkałem zagadnąć  i o tę kwestię (Zawsze, gdy rozmawiam z weteranami muszę poruszyć ten temat. Dziewczyny na wojnie to przecież temat kluczowy!). A Doktor bez chwili namysłu „wyleciał” z litanią imion szkockich niewiast, z którymi miał przyjemność się… spotykać. Byłem zaskoczony. Dziewczyna po dziewczynie opisywał: gdzie mieszkała, co robiła, a nawet kim byli jej rodzice. Zapadło mi w pamięć, że jedna służyła w WRNS (Women's Royal Naval Service), zaś ojciec drugiej był pastorem. Strasznie dziś żałuję, że nie zapisałem imion tych dziewczyn. Nie miałem też wtedy niczego do nagrywania… Złote czasy jednak szybko się skończyły. Po uzyskaniu dyplomu lekarskiego dr Rutkowski został pod koniec 1942 roku skierowany na Bliski Wschód w ramach uzupełnień dla Armii Polskiej na Wschodzie i II Korpusu Polskiego gen. Andersa. Jak mówił Nigdy nie żałował wyjazdu na Bliski Wschód - poznał tam przecież swoją przyszłą żonę.

Wybrałem zdjęcia Doktora, które na mnie robią największe wrażenie. Niby nic, ale mają coś w sobie. Dobrze chyba też oddają to, jakim był człowiekiem.
 Po lewej:  Piękna fotografia. Rodzeństwo - Bolesław i Jadwiga Rutkowscy. Czasy jeszcze spokojne. Rumunia, koniec lat 30.  Po prawej: Por. Bolesław Rutkowski i... zgaduję: modliszka (?). Doktor zawsze był miłośnikiem przyrody. Warto zwrócić uwagę na brytyjski hełm korkowy, koszulę KD (Khaki Drill) z dystynkcjami podporucznika na nasuwkach na naramiennikach oraz zegarek, pod którym widoczna jest bransoletka - najpewniej jest to francuski znak tożsamości tzw. "nieśmiertelnik" z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem (dr. Rutkowski uczestniczył w kampanii francuskiej w 1940 roku). [Fot. ze zbiorów Elżbiety Kurzbauer] 
 Po lewej: Bolesław Rutkowski ze swoją narzeczoną Krystyną Dąbrowską, "drajwerką" żeńskiej 316. kompanii transportowej sfotografowani w Tel Awiwie w 1943 roku. "Sławek" i Krysia pobrali się w tym samym roku w Jerozolimie. Po prawej: Operuje gen. prof. Bolesław Szarecki (widoczny po lewej). Asystuje mu naczelny chirurg 3. Polowego Szpitala Ewakuacyjnego kpt. Donat Massalski (po prawej). Dr. Rutkowski w skupieniu czuwa nad przebiegiem znieczulenia. 3. PSE, front włoski 1944 lub 1945 rok.  [Fot. ze zbiorów Elżbiety Kurzbauer]  
Dr Rutkowski był zawsze uśmiechnięty. Takiego, niezwykle ciepłego, serdecznego i  przyjaznego dla personelu i w ogóle całego świata pamiętają go jego uczniowie i współpracownicy. Instytut Onkologii w Gliwicach lata 50. [Fot. ze zbiorów Elżbiety Kurzbauer]
   

Nasz CCS był bardzo wysunięty do przodu. Stał przed własną artylerią, która strzelała nad nami. W kasynie po kolacji siedział generał Szarecki, kapitan Massalski, podporucznik Rutkowski i ja. Oprócz nas czterech było jeszcze kilka innych osób, między nimi rentgenolog kapitan W. Nagle nastąpiły silne detonacje w pobliżu budynku. Cały budynek się zatrząsł i zgasło światło. Słychać było tumult. Kasyno znajdowało się na pierwszym piętrze. Po paru sekundach Rutkowski zaświecił zapałkę i zobaczyliśmy w drzwiach korek. Kilku spłoszonych chciało się wydostać z sali, ale nie mogli, bo zaklinowali się w drzwiach. Pociesznie wyglądały od tyłu ich sylwetki i usilnie pracujące łokcie, z szerokim zadem kapitana W. na pierwszym planie. Rutkowski zapalił drugą zapałkę. Nic się nie zmieniło. Wszyscy pchali się z równą siłą. Dopiero gdy zapałka zaczynała gasnąć, jeden z uciekających jakoś się przepchał i wszyscy znikli. Słychać było tylko tupot wielu nóg na schodach. W tym momencie światło zapaliło się. Generał Szarecki siedział w swoim fotelu, naprzeciw niego flegmatyczny Massalski, Rutkowski stał przy kominku i zanosił się od śmiechu. Generał podniósł swoją spokojną twarz, popatrzył na nas, potem na puste drzwi i odezwał się: – Ot  gieroje, kawalergardy! 
Majewski Adam, Wojna, ludzie i medycyna, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1960, s.465-466

Kpt. w st. spoczynku dr n. med. Bolesław Rutkowski (1915-2012)
Urodził się 21 sierpnia 1915 roku w Żeleznowodsku na Zakaukaziu. Pochodził z inteligenckiej polskiej rodziny. Jego ojciec Olgierd był dyrektorem kopalni ropy naftowej w zagłębiu Baku. Matka Jadwiga także miała wykształcenie i pracowała jako nauczycielka śpiewu. Po rewolucji bolszewickiej i śmierci ojca wraz z matką i siostrą osiadł w Rumunii, której został obywatelem.  Studia medyczne rozpoczął w Bukareszcie w 1933 roku, dokończył w 1942 roku na Polskim Wydziale Lekarskim przy Uniwersytecie w Edynburgu (był w pierwszej grupie sześciu absolwentów tej uczelni). Po odbyciu stażu w polskim Szpitalu im. Paderewskiego w Edynburgu, jako podporucznik lekarz dostał przydział do II Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa.  Pełnił funkcję adiutanta ojca polskiej chirurgii wojennej, naczelnego chirurga II Korpusu Polskiego gen. prof. Bolesława Szareckiego. Uczestniczył w bitwie pod Monte Cassino, w operacji adriatyckiej i bitwie o Bolonię. Pierwsze kroki w nowoczesnej anestezji stawiał pod okiem brytyjskich specjalistów anestezjologii w szpitalu wojennym w Londynie.
Po przyjeździe do Polski w 1948 roku mimo nieprzyjemności ze strony aparatu bezpieczeństwa podjął pracę jako anestezjolog w Instytucie Onkologii w Gliwicach.  Był jednym z nielicznych lekarzy w Polsce i pierwszym na Śląsku, którzy na przełomie lat 40. i 50. fachowo zajmowali się anestezjologią. Uważany jest za nestora śląskiej anestezjologii. Był pionierem polskiej medycyny bólu.W 1972 roku otworzył pierwszą w naszym kraju poradnię leczenia bólu. Opublikował blisko 50 prac z zakresu anestezjologii oraz terapii bólu przewlekłego, w tym w renomowanych zagranicznych czasopismach m.in. "British Journal of Anaesthesia".
Przewodniczył Komisji Patofizjologii Bólu Polskiej Akademii Nauk, był członkiem Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii (PTAiIT), Polskiego Towarzystwa Badania Bólu (PTBB), a także Towarzystwa Chirurgów Polskich. Członek Honorowy PTAiIT, PTBB oraz Polskiego Towarzystwa Akupunktury.
Bolesław Rutkowski zmarł  17 października 2012 w wieku 97 lat w Gliwicach i tam został pochowany. 
Krzyż Czynu Bojowego PSZ należący do kpt. dr. med. Bolesława Rutkowskiego. Okucie "Bolonia" gdzieś się zawieruszyło. Pamiątki po Doktorze niebawem trafią do Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii w Samodzielnym Publicznym Szpitalu Klinicznym w Zabrzu. W latach 60. otworzył on tam pierwszy na Śląsku oddział anestezjologii.  

poniedziałek, 14 października 2013

Pamiątki ze Śląskich szpitali

Rozciągające się od Lublińca na północy do Jaworzynki w Beskidach przedwojenne województwo śląskie miało charakter wyjątkowy. Choć najmniejsze, jako jedyne na terenie II Rzeczypospolitej posiadało autonomię. W jego skład wchodziło dziewięć powiatów: pszczyński, rybnicki, lubliniecki, cieszyński, bielski, tarnogórski, katowicki, świętochłowicki oraz Królewska Huta przemianowana w 1934 roku na Chorzów. W gestii Sejmu Śląskiego leżała między innymi gospodarka regionu, szkolnictwo, energetyka, no i oczywiście służba zdrowia. Województwo miało też własny skarb oraz policję.   

Na obszarze województwa śląskiego w 1932 roku znajdowało się 60 szpitali. Do dziś ostało się wiele nich, a w części ciągle leczeni są pacjenci. Zawsze, gdy przejeżdżam obok dawnego Szpitala Unii Brackiej, dziś Wojewódzkiego Szpitala Chirurgii Urazowej w Piekarach Śląskich, z jego pokrytym ceglaną dachówką i z dużym symbolem Czerwonego Krzyża dachem, na kilka sekund przenoszę się w czasie. Ten pochodzący z 1924 roku gmach ma w sobie jakąś magię, przykuwa moją uwagę, nie mogę oderwać od niego oczu (mam nadzieję, że nie spowoduje tam kiedyś wypadku drogowego). Niesamowitą zdolność przenoszenia w czasie ma także Szpital Kliniczny im. Andrzeja Mielęckiego przy ulicy Francuskiej w Katowicach, który do 1939 roku funkcjonował jako Lecznica Bracka. Nie licząc lublinieckiego Szpitala dla Umysłowo Chorych była to największa lecznica przedwojennego województwa śląskiego. Spędziło się tam trochę czasu podczas studiów… Niezwykły urok i historyczny klimat odnaleźć możemy też w zabytkowym kompleksie Szpitala Miejskiego w Bielsku-Białej powstałym pod koniec XIX wieku jako Szpital im. Cesarza Franciszka Józefa. Wszystkie wymienione szpitale są dziś nowoczesnymi jednostkami klinicznymi. Jedynie mury, no może jeszcze archaiczny układ sal, przypominają nam, że mamy do czynienia z zabytkami. W ich wnętrzach darmo szukać śladów historii.  Dlatego dziś chcę opowiedzieć właśnie o śladach historii, o czterech pamiątkach pochodzących ze śląskich szpitali.

Puszkę Schimmelbuscha dostałem niedawno. Nie wiem, czy mój darczyńca chciałby abym Go tu wymieniał, niech więc pozostanie anonimowy. Chcę jednak jeszcze raz powiedzieć (właściwie napisać) dziękuję! Wysoka na 17 cm stalowa puszka o średnicy 22 cm pochodzi ze szpitala w Mikołowie. Brak na niej jakichkolwiek symboli producenta. Służyła do sterylizacji narzędzi i materiału opatrunkowego. Proces sterylizacji przebiegał mniej więcej tak: do puszki pakowano narzędzia, puszkę wkładano do autoklawu, a potem w wysokiej temperaturze i podwyższonym ciśnieniu unicestwiano bakterie w myśl Listerowskiej zasady antyseptyki. Użycie puszek pozwalało na dostarczenie wysterylizowanych narzędzi na salę operacyjną z zachowaniem aseptyki. Konstruktorem tego wynalazku był żyjący w latach 1860-1895 berliński chirurg Kurt Schimmelbusch. Choć młody, zasłynął jako ten, który wraz ze swoim mistrzem Ernstem Bergmannem wprowadził w praktyce antyseptykę i aseptykę na sale operacyjne. Był też pomysłodawcą metalowej maski (maska Schimmelbuscha) służącej do eterowej lub chloroformowej anestezji wziewnej metodą otwartą.   
 
Puszka Schimmelbuscha pochodząca z mikołowskiego szpitala. Widoczne na fotografiach otwory umożliwiały swobodny przepływ gorącej pary. [fot. ze zbiorów autora]


Z jednego ze śląskich szpitali, którego dokładnie – nie wiem, pochodzi także inhalator Ombredanne’a. Jego konstruktorem był nie kto inny, jak francuski chirurg Louis Ombredanne (1871-1956). Z trzech powodów aparat ten był znacznym postępem w stosunku do wspomnianej wyżej maski Schimmelbuscha. Po pierwsze ułatwiał on osiągnięcie wysokiego stężenia anestetyku w mieszaninie wdechowej. Dzięki wyskalowanemu pokrętłu znajdującemu się z boku metalowej kuli stanowiącej korpus inhalatora możliwe było regulowanie otworu, przez który pacjent wdychał pary eteru. Po drugie, jego konstrukcja ograniczała negatywny wpływ na personel sali operacyjnej (w myśl zasady „nie spać!, pracować!"). Wreszcie po trzecie, w kuli znajdowały się kawałki chłonnego filcu, dzięki czemu do pojemnika można było wlać 150 ml płynnego eteru bez uciążliwego odmierzania kropli anestetyku. Oprócz wymienionych części inhalator składa się jeszcze z maski twarzowej oraz worka oddechowego zrobionego z wypreparowanego zwierzęcego pęcherza.
Inhalator pierwszy raz zademonstrowano w Paryżu w roku 1908. Niedługo potem jego pierwsze egzemplarze pojawiły się na ziemiach polskich. Od tego czasu można było je spotkać na wielu polskich salach operacyjnych, jednak nigdy nie wyparły one poczciwych, prostych w użyciu i tanich masek Schimmalbusha. W niektórych szpitalach w naszym kraju inhalatory Ombredanne’a były w użyciu jeszcze przez wiele lat po II wojnie światowej. 
Po lewej: Inhalator Ombredanne’a w pełnej krasie. Warto zwrócić uwagę na wygrawerowany na korpusie inhalatora napis „COLLIN DEPOSE No 12902”. Po prawej: Do przechowywania inhalatora służy specjalnie do tego przeznaczona drewniana skrzyneczka. [fot. ze zbiorów autora] 
 Po lewej: Na masce twarzowej wygrawerowano nazwę producenta - firmy H.Windler z Berlina. Po prawej: Na tym ujęciu doskonale widoczne jest wyskalowane pokrętło regulujące wielkość otworu, przez który pacjent wdychał anestetyk. [fot. ze zbiorów autora]  



Autonomiczne województwo śląskie w gruncie rzeczy tworzyły dwie historyczne krainy: Górny Śląsk i Śląsk Cieszyński. Jak przystało na obszar pogranicza było ono regionem wielonarodowym i wielokulturowym. Tą wielonarodowość można zobaczyć na prezentowanej poniżej dwujęzycznej karcie obserwacyjnej firmy H.Holzmann z Katowic. Mniejszość niemiecka była najliczniejszą po Polakach grupą narodowościową na Śląsku. Na przykład w Bielsku w 1921 roku ludność deklarująca  język niemiecki jako macierzysty stanowiła aż 61,9% mieszkańców, natomiast spis z 1931 roku wykazał, że jest ich już 45,8%. Na karcie nie jest wprost napisane, że pochodzi ona z jednego ze śląskich szpitali, ale skąd może pochodzić? Firma z Katowic, podpisy po polsku i niemiecku… 
Bazgrolenie lekarzy nie jest kwestią ostatnich lat – to wieloletnia tradycja, dzięki której nie jestem w stanie odszyfrować nazwiska pacjenta. Trafił on do szpitala nieźle chory, o czym świadczy wysoka gorączka 39,60C. Lekarze zdziałali cuda i już po miesiącu (sic!) pacjent był zdrów jak ryba. [fot. ze zbiorów autora]

Ostatnia rzecz, którą chciałem pokazać to fotografia przedstawiająca dr. Waltera Antesa (1910-1984) wraz z pielęgniarką zakonną przy aparacie do znieczuleń AGA szwedzkiej firmy Stille. Zdjęcie wykonano 1938 roku w Szpitalu Miejskim przy ulicy Raciborskiej w Katowicach (dziś Szpital im. Stanisława Leszczyńskiego). W polskich realiach aparaty do znieczuleń były drogim cudem techniki anestezjologicznej i na ich zakup mogły pozwolić sobie tylko nieliczne ośrodki. Przed zakupem aparatu Szpital Miejski wysłał dr. Antesa na szkolenie do Sztokholmu do oddziału sławy chirurgii naczyniowej Clarence’a Crafoorda.
 [fot. ze zbiorów autora via prof. Anna Dyaczyńska-Herman]

Jakoś tak wyszło, że dzisiaj dużo było o anestezjologii, historii i Śląsku, mało o medycynie wojskowej. Do zabytkowych śląskich szpitali, będę musiał jeszcze wrócić.  
 

wtorek, 8 października 2013

Historia ma znaczenie!

To nie jest kwestia wiary. Ja to po prostu wiem – historia ma znaczenie! Historia to nie tylko dobry sposób na spędzenie wolnego czasu, na oderwanie się od codzienności. Historia może być nauką jak najbardziej praktyczną. Szczególnie historia medycyny!

Medycyna zawsze przeżywała rozkwit w czasach konfliktów zbrojnych. Gdy jedni skupiali się na wynajdywaniu coraz to doskonalszych maszyn śmierci, inni poświęcali wiele by życie ratować. Paradoks. Było tak podczas pamiętnego roku 1812, było tak podczas I wojny światowej. Olbrzymi postęp medycyny nastąpił w okrutnych czasach II wojny światowej, podczas wojny w Korei i Wietnamie. Działania zbrojne przyczyniły się do rozwoju anestezjologii, chirurgii, medycyny lotniczej, wprowadzenia do leczenia antybiotyków, udoskonalenia metod leczenia wstrząsu oraz oparzeń.  I dziś lekarze spoglądają w kierunku Afganistanu skąd napływają wiadomości o nowych metodach leczniczych. Być może w przyszłości znajdą one zastosowanie także w cywilnej medycynie.

Choć zdeklarowany ze mnie pacyfista, do munduru coś tam jednak czuję i odkąd sięgnę pamięcią interesuje mnie historia, głównie ta militarna. Moja przygoda (tak, to jest przygoda!) z historią medycyny zaczęła się podczas studiów medycznych. Teraz jestem już lekarzem. Interesuje mnie anestezjologia, intensywna terapia oraz medycyna ratunkowa. Chcę rozwijać się w tych dziedzinach. To determinuje także moje historyczne zainteresowania.  Od paru lat zajmuję się badaniem dziejów medycyny. Widzę, jak wielki wkład w rozwój medycyny cywilnej miała medycyna wojskowa. Tak jakoś to wyszło - najbardziej ciekawią mnie dzieje wojskowej służby zdrowia oraz wpływ wojen na medycynę w ogóle. Działam też w Beskidzkim Stowarzyszeniu Maczkowców i zajmuję się  rekonstrukcją historyczną. Od czasu do czasu zmajstruję jakiś artykuł. Dotychczas współpracowałem z redakcjami „Lekarza Wojskowego” i „Militariów XX Wieku”. Nie wszystkie jednak tematy, choćbym chciał, nadają się do publikacji na łamach prasy. Dlatego założyłem ten blog. Może kogoś zainteresuje. Będę tu zamieszczał materiały o historii medycyny, szczególnie te dotyczące tematów najbardziej mnie interesujących – medycyny Wojska Polskiego, rozwoju specjalności klinicznych w XIX i XX wieku oraz dziejów medycyny Śląska i Podbeskidzia skąd pochodzę. Pewnie czasem po prostu coś naskrobię na aktualne tematy medycyny cywilnej i wojskowej.
 
Studenci I roku medycyny w Bukareszcie. Wśród nich Bolesław Rutkowski - Polak z pochodzenia, przyszły lekarz II Korpusu Polskiego gen. Andersa i twórca powojennej śląskiej anestezjologii. 
1933 rok.